Drukuj

Kłopoty z pieniędzmi, trudności w komunikacji z władzą, lęk przed wymuszanym mariażem sztuki z biznesem - taki stan trwa w polskich teatrach nie od dziś. Ale dziś właśnie artyści sceny postanowili głośno się mu przeciwstawić. Pisze Witold Mrozek.

„Dotacje na teatry w Polsce są systematycznie zmniejszane. Zadłużenie - powstałe w wyniku kolejnych redukcji budżetu - staje się argumentem przeciwko szefom artystycznych placówek, a nie przeciwko urzędnikom, którzy za tę sytuację są odpowiedzialni". To tylko jeden z problemów poruszanych w liście protestacyjnym, odczytywanym każdego wieczoru w kilku teatrach w Polsce i podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych.

Jedna z ważniejszych imprez w kraju stała się miejscem zdecydowanego protestu, do którego dołączyli wszyscy reżyserzy prezentujący spektakle w głównym nurcie festiwalu - Mikołaj Grabowski, Jan Klata, Wojtek Klemm, Marcin Liber, Wiktor Rubin, Weronika Szczawińska, Monika Strzępka, Paweł Wodziński, Michał Zadara. Jak mówią, występują przeciw zamienianiu scen publicznych w instytucje mające wytwarzać zysk, a także przeciwko arogancji władz samorządowych, które prowadzą większość polskich teatrów.

W ciągu kilku dni pod apelem podpisało się przeszło tysiąc przedstawicieli podzielonego zwykle środowiska teatralnego. Reżyserzy i aktorzy, pracownicy techniczni i dyrektorzy teatrów. Andrzej Wajda i Paweł Demirski, który w jednej ze swoich sztuk urządził mu sceniczny pogrzeb. Dyrektor warszawskiego Nowego Teatru Krzysztof Warlikowski i Teatru Żeromskiego z Kielc Piotr Szczerski. A także pierwsza minister kultury III RP - Izabella Cywińska i Olgierd Łukaszewicz, prezes ZASP. Przedstawiciele najróżniejszych estetyk, światopoglądów i kręgów towarzyskich, pokoleń i instytucji. Sowicie opłacane gwiazdy seriali i młody teatralny prekariat, bez stałych dochodów i ubezpieczenia zdrowotnego. Tak szeroka koalicja nie może długo przetrwać - ale jej zakres wskazuje na rangę problemu oraz skalę społecznego sprzeciwu.

Władza w ręce menedżerów?


Najpierw był przeciek. W środowisku gruchnęła wiadomość, że dyrektorzy jednych z najważniejszych teatrów w Polsce - Krzysztof Mieszkowski z Teatru Polskiego we Wrocławiu i Jacek Głomb z Teatru im. H. Modrzejewskiej w Legnicy - mieliby zostać odwołani i, jak piszą sygnatariusze listu, zastąpieni "menedżerami ze świata biznesu". Miałoby się to odbyć przez zmianę statutów tych instytucji i oddzielenie stanowiska dyrektora artystycznego od naczelnego, co jest drogą "na skróty" pozwalającą na uniknięcie bardziej skomplikowanej procedury odwoławczej.

Nazajutrz ruszyła fala komentarzy sceptycznych względem pomysłu władz. Wskazywano, że w projektowanych rozwiązaniach dyrektor artystyczny byłby całkowicie podległy menedżerowi i w praktyce nie mógłby prowadzić własnej polityki programowej. Ostatecznie do zmiany nie doszło, m.in. ze względu na sprzeciw ministra kultury.

Skrajnym przykładem skutków tego typu projektów jest sytuacja w teatrze Maska w Rzeszowie. Prezydent Tadeusz Ferenc w ramach międzypartyjnych targów obdarował tam dyrektorskim stanowiskiem działaczkę Platformy Obywatelskiej, przewodniczącą sejmiku i ekonomistkę - Teresę Kubas-Hul. Monika Strzępka, jedna z inicjatorek protestu, mówi: - Zbierając podpisy, kontaktowaliśmy się z ludźmi z teatru Maska. Boją się nas poprzeć, obawiają się o swoje miejsca pracy.

Jakie byłyby artystyczne skutki wprowadzenia w teatrach rządów menedżerów? Dyrektor Instytutu Teatralnego Maciej Nowak i reżyser Bartek Frąckowiak powołują się na badania prowadzone przez socjologów i ekonomistów.

- Empirycznie wykazano, że instytucje kultury, w których największy wpływ na decyzje mają zawodowi menedżerowie, cechują się mniejszą innowacyjnością i kreatywnością - mówią. I odsyłają do konkretnych publikacji, takich jak niedawna praca Hanny Trzeciak "Ekonomika teatru" czy przywoływane przez nią artykuły, pochodzące raczej z prestiżowego "The Academy of Management Journal" niż z czasopism teatralnych.

W cieniu Biura Kultury

Nieco inaczej ma się sprawa w Warszawie, drugim z miejsc, którym autorzy listu poświęcają największą uwagę. Metoda działania dyrektora Biura Kultury m.st. Warszawy Marka Kraszewskiego polega na odwlekaniu do ostatniej chwili swoich postanowień. I tak ciągle nie wiadomo, kto będzie dyrektorem Dramatycznego w przyszłym sezonie.

- Dopiero po naszych protestach Kraszewski spotkał się z zespołem teatru i zaproponował dwa nazwiska kandydatów na nowego szefa, zobowiązując nas jednak do zachowania pełnej tajemnicy - mówi jeden z aktorów Dramatycznego.

A z szefem biura wielu woli nie zadzierać. Choć dyrektorów teatrów z całej Polski pod listem protestacyjnym podpisało się przeszło 40, są wśród nich prowadzący jedynie trzech z 19 miejskich scen stolicy: Dramatycznego, TR Warszawa i Nowego Teatru.

Marek Kraszewski, który pracę w teatrze zaczynał jako elektroakustyk, od lat 80. przechodził kolejne szczeble menedżerskiej kariery, m.in. w Teatrze Muzycznym w Gdyni i Teatrze Polskim we Wrocławiu. Może dziwić, że przy takim doświadczeniu zupełnie ignoruje nie tylko kwestie artystyczne - takie jak ryzyko eksperymentu, różnorodność i jakość propozycji repertuarowych warszawskich scen - ale i znacznie bardziej przyziemne sprawy, związane z organizacją pracy w instytucji.

- Scena, która na trzy miesiące przed końcem jednego sezonu ciągle nie ma dyrektora na kolejny, nie może przygotować planów repertuarowych ani zaprosić do współpracy reżyserów, którzy swoje terminy nieraz określają z rocznym wyprzedzeniem. Aktorzy nie mogą planować swojej zawodowej przyszłości - mówił na konferencji Paweł Miśkiewicz, odchodzący dyrektor Teatru Dramatycznego. Kimkolwiek zatem nie byłby nowy szef sceny w Pałacu Kultury wejście w tę niełatwą rolę dodatkowo mu utrudniono.

Na każdą krytykę warszawscy urzędnicy odpowiadają w ten sam sposób: "Działamy zgodnie z prawem". Jednak średnia jakość stołecznego życia teatralnego, na którą dość zgodnie wskazują krytycy, nie przemawia za trafnością decyzji Biura Kultury. Być może byłoby zupełnie inaczej, gdyby władze stałyby się bardziej otwarte na dialog społeczny w sprawach polityki teatralnej.

Przyszedł czas zmian


Z kim urzędnicy mieliby się konsultować? Jak w całym polskim życiu społecznym również w teatrze problemem jest kryzys politycznej reprezentacji i niezdolność do zrzeszania się. Spora część środowiska teatralnego, zwłaszcza z młodszego pokolenia, nie ufa istniejącym strukturom związkowym i stowarzyszeniom twórczym. Ale to się zmienia. Inicjatorzy listu zapowiadają powołanie nowego ciała, którego celem miałoby być branie udziału w merytorycznej debacie o polityce kulturalnej samorządów i monitorowanie ich posunięć. A na razie protestujący rozmawiają z istniejącymi organizacjami.

W Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu powstała komórka związkowa - i to nie "Solidarności" czy Związku Zawodowego Aktorów Polskich, ale anarchosyndykalistycznej Inicjatywy Pracowniczej. Przewodniczącą organizacji została aktorka Agnieszka Kwietniewska. W Teatrze Polskim we Wrocławiu Michał Opaliński, również aktor i jeden z inicjatorów protestów, zachęca kolegów do wstępowania do już istniejących struktur związkowych. To o tyle ważne, że do tej pory ruchy protestu w "młodym" (jak mówią protekcjonalni recenzenci i dyrektorzy) polskim teatrze łączyły głównie reżyserów i dramaturgów, aktorzy pozostawali na uboczu. Z kolei Olgierd Łukaszewicz zachęcał podczas konferencji w trakcie Warszawskich Spotkań Teatralnych, by dołączać do ZASP.

Jeszcze niedawno rozmaite grupy w teatralnym świecie polemizowały ze sobą. Unia Polskich Teatrów proponowała uchwalenie ustawy o teatrach, Związek Artystów Scen Polskich spierał się z młodymi twórcami z Forum Obywatelskiego Teatru Współczesnego na temat funkcjonowania teatrów repertuarowych i konieczności reform. Dziś wszyscy zmuszeni są solidarnie bronić niekomercyjnego statusu teatrów, a nazwisko jednego z aktywniej szych działaczy FOTW Michała Zadary figuruje pod listem protestacyjnym obok nazwiska obecnego prezesa ZASP.

Nie tylko dla teatru

Sprawa, o którą walczą ludzie teatru, to nie tylko ich branżowy interes. Chodzi też o powszechne prawo do uczestnictwa w kulturze. Samorządowcy rzadko pamiętają, że mniejsza dotacja to wyższe ceny biletów. W efekcie nie tylko spada tak ważna dla urzędników frekwencja, ale także teatr na powrót staje się obszarem dostępnym wyłącznie dla zamożniejszych członków społeczeństwa.

"Teatr nie jest firmą, widz nie jest klientem" - piszą sygnatariusze listu z Warszawskich Spotkań Teatralnych. Za ich słowami stoi przekonanie, że to, co utrzymywane jest z publicznych pieniędzy, ma służyć społeczeństwu, a nie wypracowywać zysk. Ich działania wpisują się w szereg ruchów protestu, które walczą przeciwko finansjalizacji wszystkich obszarów życia - stosowaniu prostych finansowych wskaźników do przesądzania o "być albo nie być" szkół, szpitali, przedszkoli, młodzieżowych domów kultury, barów mlecznych czy komunikacji miejskiej.

Konflikt wokół zarządzania teatrami to także kolejna odsłona problemów z polską samorządnością - znów okazuje się, że to władze niższego szczebla działają w sposób mniej transparentny i są bardziej oporne na dialog. Minister kultury, w którym część protestujących upatruje sojusznika w sporze z samorządowcami, w sytuację większości teatrów w Polsce nie może ingerować bardziej, niż wydając niewiążące dla prezydentów i marszałków opinie. Sam zapowiada tylko, że będzie interweniował "w wyjątkowych przypadkach" przez wsparcie finansowe tych samorządów, które "nie z ich winy popadały w kłopoty finansowe". Tu jednak potrzebne są systemowe zmiany, a nie doraźne łatanie dziur.

(Witold Mrozek, „Aktorzy na barykadach”, Przekrój, 2.04.2012)