Drukuj

Warszawskie Spotkania Teatralne dowiodły, że młodzi reżyserzy stadnie ulegają alternatywnym modom. Ostatnio – feministycznym. Nie mam zamiaru polemizować z faktem, że kobiety były przez wieki ofiarami. Problem polega na tym, że każda prawda, która staje się obowiązującym w sztuce dogmatem, zabija wyobraźnię reżyserów i nudzi widzów nie mniej niż socrealizm. Pisze Jacek Cieślak.

Problem jest głębszy i nie dotyczy wyłącznie Warszawskich Spotkań Teatralnych. Ich rada programowa wybrała najciekawsze propozycje ostatniego sezonu, które powtarzają się również na innych najważniejszych krajowych przeglądach.

Gdy przyszli do teatru Krzysztof Warlikowski, Grzegorz Jarzyna, Jan Klata i Monika Strzępka, zaproponowali tematy pisane własnym życiem: o mniejszościach seksualnych, religijnych tęsknotach, wierze, rewolucji i problemach z polskim kapitalizmem. Maja Kleczewska przygląda się z kolei coraz bardziej brutalnym emocjom, Krzysztof Garbaczewski zaś tropi formy zachowań totalitarnych w rodzinie, a także alternatywne życie w Internecie.

Po nich jednak do głosu dochodzi grupa mniej utalentowanych, którzy zamiast kreować zjawiska - kopiują na scenie medialne i społeczne debaty. Ich reżyserska praca ogranicza się do gier formalnych, bo to, co banalne, trzeba sprzedać w modnym, mocnym obrazku.

Kopiują głównie niemiecki teatr. A jeśli nawet nie są z nim na bieżąco, bakcyla nowinek zaszczepiają im modni ostatnio dramaturgowie, którzy zamiast pogłębiać analizę wystawianych utworów, zawężają znaczenia, myślą schematami.

Nie byłoby tak, gdyby nie kryzys dramaturgii. Jej honoru broni właściwie tylko Paweł Demirski. Reszta teatralnych scenarzystów woli przeklejać i kompilować cudze teksty, niczym niskopłatni operatorzy internetowych serwisów. I oto teatr, który ma poszerzać przestrzeń społecznej dyskusji, zaczyna być fabryką powielanych taśmowo formatów. Innych niż w komercyjnych mediach, ale równie irytujących. Zatraca indywidualny charakter, staje się częścią globalnej wioski, o pozornie alternatywnym charakterze. Ostatnio na tapecie jest feminizm, mający również reprezentantów wśród reżyserów.

Gdyby zatem pokusić się o stworzenie portretu młodych gwiazd WST - Marcina Libera, Wojciecha Klemma i Wiktora Rubina - można ich przedstawić jako gładko wydepilowane modne 30-latki. Wypowiadają się w imieniu płci słabszej, przez tysiąclecia zdominowanej przez brutalnych mężczyzn, upominają się o córki gnębione przez matki i porzucane przez ojców.

W najciekawszych, choć bliskich Warlikowskiemu, „III Furiach" Marcin Liber pokazał problem polskich matek padających ofiarą powikłanej wojennej historii; Wiktor Rubin w „Joannie Szalonej" - nietuzinkową kobietę, która w starciu z męskim światem nie miała szans zaistnieć jako wybitna postać; w „Judycie" Wojciecha Klemma „biblijna terrorystka" broni kobiecości, mordując toksycznego supermana Holofernesa.

Nie mam zamiaru polemizować z faktem, że kobiety były przez wieki ofiarami. Problem polega na tym, że każda prawda, która staje się obowiązującym w sztuce dogmatem, zabija wyobraźnię reżyserów i nudzi widzów nie mniej niż socrealizm.

Tak właśnie jest z feminizmem na polskich scenach. Rzecz dotyczy również „Jak być kochaną" Moniki Szczawińskiej. Podążyła tropem opowiadania Kazimierza Brandysa i filmu Wojciecha Hasa. Z dzisiejszej perspektywy wykrzyczała, że XX-wieczna historia kobiet uwikłanych w problemy trudnej miłości, wojny i kolaboracji, jej nie dotyczy i nie interesuje. Można odpowiedzieć w podobnym tonie: a co nas to obchodzi?

Dlatego najlepszym komentarzem do kobiecego nurtu Warszawskich Spotkań Teatralnych jest finał „Utworu o matce i ojczyźnie" Jana Klaty. Piękne i wystylizowane aktorki Teatru Polskiego we Wrocławiu demonstracyjnie pokazują pachy - ucharakteryzowane na męskie, owłosione. Reżyser - pół żartem, pół serio - sygnalizuje, że przyglądając się problemom pań, nie zamierza popadać w stereotypy ani być seksistą. Trudno bowiem znaleźć przypadłość, cechę lub typ zachowań, które można przypisać tylko jednej płci, matce lub ojcu.

Innym problemem jest zapaść teatru środka. Już nie chodzi o to, że w najmłodszym pokoleniu trudno dostrzec następców Krystiana Lupy czy Jerzego Jarockiego. Nie ma szansy, by pojawiła się osobowość na miarę Agnieszki Glińskiej, która idzie własną drogą, ale komunikuje się z widzami w tradycyjny sposób, nie tworząc środowiskowych rebusów. Widz niebywający często w teatrze, jest najczęściej skazany na trudny wybór: wyrafinowaną sztukę albo beznadziejną komercję.

Bolesne jest to, że sceny coraz rzadziej dają szansę na poważne spotkanie z wielką literaturą i klasyką. Michał Zadara, który zamiast skreślać całe połacie tekstu jako niewspółczesne, woli dotrzeć do ukrytych w nich sensów, należy do wyjątków. Nawet z pokazywanym na WST, słabszym „Wielkim Gatsbym".

Najgorsze, że twórcy, którzy stanęli w obronie teatru artystycznego, sami ograniczają sobie przestrzeń oddziaływania, tworząc spektakle dla widowni nie większej niż 200-osobowa. Znakomitą „Tęczową Trybunę 2012" pokazano osiem razy, jednak była grana na scenie Dramatycznego i posadzono na niej również niewielką publiczność, gdy sala była pusta. Ma to swoje wytłumaczenie w dramaturgii utworu, opowiadającym o katastrofie, czekającej nas po zakończeniu Euro 2012. Ale „Pana Tadeusza" Mikołaja Grabowskiego ze Starego Teatru z kreacjami Jana Peszka i Krzysztofa Globisza, rzecz o korzeniach naszych narodowych rytuałów, można było jednak pokazać w przestrzeni większej niż okrojona widownia Studia.

Naprawdę warto podjąć ryzyko wypełnienia największych sal w kraju. Z balkonami, a nawet jaskółką. Jeśli reżyserzy chcą walczyć o większe dotacje i artystyczną samodzielność, nie mogą robić ze sceny kawiarni teatralnej dla stałych bywalców.

(Jacek Cieślak, „Nasz teatr jest mało oryginalny”, www.rp.pl, 2.04.2012)