Drukuj

Wicemarszałek Radosław Mołoń zawiesił kadrową rewolucję w dolnośląskich instytucjach kultury. Przyznał się do błędu i przeprosił. Zapowiedział szeroką konsultację projektowanych zmian.

Bomba zdetonowana została przed tygodniem, w środę 14 marca. Zaczęło się od wypowiedzi, których wicemarszałek udzielił legnickiemu dziennikarzowi Konkretów.pl Bartłomiejowi Rodakowi. Opublikowany tekst wywołał burzę, lawinę plotek i spekulacji. I –co nie bez znaczenia – kompletnie zaskoczył dyrektorów trzech instytucji, którzy o dotyczących ich rewolucyjnych zmianach dowiedzieli się z mediów. Zawrzało.

„W Teatrze Modrzejewskiej, podobnie jak w Teatrze Polskim czy wrocławskiej operze, szykuje się kadrowa rewolucja. Obecni szefowie tych instytucji, prowadzonych przez Urząd Marszałkowski Województwa Dolnośląskiego, stracą decydujący głos i w efekcie mogą zostać zdegradowani do funkcji zastępców do spraw artystycznych, Dotąd nie jest jasne, kiedy i w jaki sposób wprowadzone zostaną kadrowe zmiany. Może nowo mianowani szefowie stery przejmą jeszcze przed wakacjami, jak przekonuje wicemarszałek sejmiku. Ustawa nie precyzuje też, w jakim trybie mieliby być oni powoływani. Zarząd województwa dolnośląskiego przychyla się jednak do wyłaniania dyrektorów naczelnych w drodze konkursu”.

– Wyłoniony w ten sposób dyrektor naczelny wskaże swojego zastępcę, czyli dyrektora artystycznego. Nie będzie to jednak decyzja, tylko propozycja, bo zarząd województwa będzie musiał zgodzić się na daną kandydaturę – zapowiedział wicemarszałek.

Już następnego dnia Radosław Mołoń zwołał konferencję prasową, na której swoje zamiary objaśnił wrocławskim dziennikarzom. Tłumaczył, że projektowane zmiany wymusza nowa ustawa o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej, która weszła w życie 1 stycznia 2012 r. Narzędziem, które miało umożliwić tę „kulturalną rewolucję”, były nowe statuty dla instytucji artystycznych, które – jak się okazało – są już gotowe! Jeden z nich dotarł nawet do legnickiego ratusza, który jest współorganizatorem Teatru Modrzejewskiej. Nie trzeba dodawać, że zawarte w nich zapisy nie były konsultowane z zainteresowanymi. Miało być szybko i gładko.

Tymczasem… wystarczył jeden rzut oka do dokumentów i okazało się, że projektowane zmiany nie mają nic wspólnego z – ponoć wymuszającymi je - zapisami ustawowymi. W ustawie nie ma bowiem ani słowa o tym, kto ma kierować teatrem czy operą. Ani słowa o tym, czy ma być to artysta, czy menedżer, ilu ma być dyrektorów, ani o sposobie wyłaniania (powołanie lub konkurs) osoby kierującej instytucja artystyczną. Jedyną – podkreślmy jedyną! -  nowością jest bowiem zapis, że dyrektor powoływany  jest na okres zamknięty – od 3 do 5 lat. Resztę ustawodawca pozostawił do indywidualnych rozstrzygnięć organizatorów takich instytucji.

Na wiadomość o pomyśle wicemarszałka Jacek Głomb oświadczył, że nie pozwoli, by po 18 latach pracy kierował nim wyłoniony w konkursie menedżer. Dyrektor Ewa Michnik oddała się do dyspozycji marszałka informując go, że w konkursie na stanowisko nowego szefa wrocławskiej opery startować nie będzie. Aktorzy Teatru Polskiego, którym kieruje Krzysztof Mieszkowski, rozpoczęli protest. Po każdym przedstawieniu odczytują swoje negatywne stanowisko wobec projektowanych zmian, które – ich zdaniem – zamienią teatr w instytucję komercyjną, w której sztuka będzie na drugim planie.

Jakby tego było mało, szybko okazało się, że o skali i zakresie planowanych zmian nic nie wie osoba, która kieruje polską kulturą. Minister Bogdan Zdrojewski nie krył irytacji i zaskoczenia. Suchej nitki na pomyśle wicemarszałka, a także na sposobie wprowadzania zmian, nie zostawili publicyści.

„Wicemarszałek Radosław Mołoń, ogłaszając swój plan wprowadzenia menedżerów do instytucji kultury, popełnił zasadniczy błąd. Polega on na tym, że nie zauważył kilku różnic, które dzielą te placówki od fabryki, do której je zresztą porównał. I już na starcie tej rewolucji zachował się jak słoń w składzie porcelany” – pisała Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej Wrocław.

„Projekt Mołonia to mieszanina rynkowego doktrynerstwa (wiara w menadżera-zbawcę, sprawnie zarządzającego finansami) i zwykłej ignorancji. Pomysły dolnośląskich urzędników, a przede wszystkim metoda ich wdrażania, mogą poskutkować tym, co znamy z Warszawy: niegdyś tętniące życiem i doceniane w Polsce i na świecie sceny zmieniły się w instytucje, które co prawda osiągają dobre wyniki finansowe, ale niewiele się w nich dzieje. Czy to naprawdę dobry sposób wydawania publicznych pieniędzy? Nie wystarczy, żeby zgadzały się słupki. W teatrze musi o coś chodzić, w przeciwnym wypadku władze udają, że finansują kulturę – artyści zaś, że robią sztukę” – zauważył Witold Mrozek z Krytyki Politycznej.

„Wicemarszałek Radosław Mołoń tłumaczył, że chce "odciążyć ludzi sztuki od konieczności rozwiązywania problemów finansowych", ale to tylko mydlenie oczu. W istocie chodziło o odsunięcie twórców od kierowania instytucjami, na które idzie w sumie ponad 22 mln zł z budżetu województwa. W Polsce istnieją teatry, w których artystyczny dyrektor podlega naczelnemu (Teatr Szaniawskiego w Wałbrzychu, Teatr Jaracza w Łodzi), dominuje jednak teatr liderów, którzy łączą obie funkcje. Tymczasem wicemarszałek chce odebrać twórcom wpływ na podstawowe decyzje artystyczne. Dodajmy, że chodzi nie o szeregowe sceny, ale o krajową czołówkę. Nawet jeśli samorządy kierują się dobrymi intencjami, to efekty ich działań przypominają wizytę słonia w składzie porcelany. Oszczędności trzeba szukać, podobnie jak dobrych metod zarządzania, teatr nie może być wyjątkiem. To jednak nie znaczy, że można niszczyć fenomen, jakim stał się w ostatnich 15 latach polski teatr artystyczny” – napisał Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.

Już w poniedziałek 19 marca wicemarszałek Radosław Mołoń wiedział, że popełnił błąd i mnóstwo niezręczności.

– Przyznaję się do niezręczności: dyrektorzy nie powinni dowiadywać się o propozycjach zmian z mediów. Moim celem jest jednak odciążenie wybitnych ludzi sztuki od konieczności rozwiązywania problemów finansowych, które teraz kończą się długami. Chcę, żeby Ewa Michnik, Jacek Głomb i Krzysztof Mieszkowski dalej odpowiadali za profil artystyczny instytucji – mówił dla Rzeczpospolitej.

Dzień później, we wtorek 20 marca, wicemarszałek postanowił wstrzymać zmiany, o czym poinformował szefów zainteresowanych instytucji i dziennikarzy. - Mój błąd polega na tym, że swój pomysł zreferowałem dziennikarzom, zanim przedstawiłem go dyrektorom. Za to przepraszam. Chcę teraz, żebyśmy wypracowali wspólne stanowisko w sprawie finansowania jednostek kultury. Wiem, że bez pomocy dyrektorów jest to niemożliwe. I zdaję sobie sprawę, że kultura to delikatna sprawa, z którą trzeba delikatnie się obchodzić.

Co dalej? Ponoć pierwszym krokiem w kierunku porozumienia będzie powołanie zespołu ekspertów, w którego skład mają wejść wicemarszałek oraz Ewa Michnik, Krzysztof Mieszkowski i Jacek Głomb. Pożyjemy, zobaczymy. Na razie zyskaliśmy jedynie kolejny dowód, że od mieszania herbata nie robi się słodsza, jak pisałem w felietonie (KŁAPANIE DZIOBEM. „Co by tu spieprzyć”).

Doceniam jednak odwagę wicemarszałka, który przyznał się do błędu i publicznie przeprosił. To rzadkość w naszym kraju i w naszej polityce. Niewielu bowiem stosuje w praktyce mądrość, o której już w XVII wieku pisał francuski pisarz i filozof François de La Rochefoucauld: „Popełnić błąd to jeszcze nie tragedia. Tragedią jest upieranie się przy tym błędzie”.

Grzegorz Żurawiński