Drukuj

Brakuje w "Marszu..." delikatności komentarza, pamiętanej chociażby z „Zabijania Gomułki”, czy skupionej powagi wobec opowiadanej historii, znanej na przykład z „Łemka”. Przede wszystkim zaś indywidualności aktorskich na miarę Przemysława Bluszcza czy Zbigniewa Walerysia, którzy grali w legnickich przedstawieniach Głomba tak, jakby grali o wszystko. Mimo to „Marsz...” bez wątpienia jest jedną z ciekawszych propozycji Teatru Powszechnego w Łodzi - jeśli nie najciekawszą - pisze Adam Karol Drozdowski.

Nietrudno się domyślić, że zawarte w "Manifeście" tezy o charakteryzującej dzisiejszy teatr w Polsce "artystycznej hochsztaplerce" i modnym "nadętym bełkocie", podobnie jak odwoływanie się w udzielonym "Gazecie Wyborczej" wywiadzie do nazwisk Moniki Strzępki i Jana Klaty jako figury teatru zwalczanego, wywołało ostrą reakcję. Środowisko uwielbia się dzielić i dyskutować, ale rzadko wysłuchuje argumentów przeciwnika przed wypowiedzeniem własnych. Tak stało się i tym razem. Głomb znany jest wszak z bezkompromisowych działań, gdy gra toczy się o wysoką stawkę - wystarczy wspomnieć jego happeningi, wymierzone w niechętne legnickiemu teatrowi władze miasta. Przykre jednak, że tym razem stawką wydaje się być tylko odbudowanie Teatrowi Modrzejewskiej PR-u.

Fakt, że scena z Legnicy ma się dobrze, ale nie ma już chociażby w Teatrze Na Woli zaprzyjaźnionego z nią Macieja Kowalewskiego, więc ostatni występ gościnny w stolicy to przywieziony w zeszłym roku "Otello" (2006). Medialny szum wokół Głomba bardzo się jego teatrowi przyda. I co prawda z większością diagnoz i postulatów estetyczno-ideowych reżysera w pełni się zgadzam, więcej: wierzę mu, gdy we wspomnianym wywiadzie ("Gazeta Wyborcza" z 27 stycznia 2012) przedstawia się jako "człowiek, który chce zbawiać świat z pomocą teatru" - wiem też jednak, że gdyby szło tylko o utrwalenie na piśmie programu artystycznego, można by użyć nie tak mocnego języka i nie starać się, nawet w zakamuflowany sposób, o wywołanie środowiskowych rozgrywek personalnych. Zbyt agresywny to marketing jak na szlachetność promowanych wartości.

Nie warto prowokować w taki sposób, zwłaszcza w obliczu nadchodzącego 18. Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, podczas którego prezentowane będą "III Furie" (legnicki spektakl Marcina Libera, o który kruszą kopie adwersarze dyrektora tej sceny), a zarazem przygotowany specjalnie na tę okazję w łódzkim Powszechnym "Marsz Polonia" Głomba. Dlaczego owa prowokacja wydała mi się nieostrożna? Otóż pierwszym moim skojarzeniem podczas premiery „Marszu...” była struktura bulwarówek politycznych Strzępki i Demirskiego.

Głomb wrócił "Marszem Polonia" do inscenizowania prozy Jerzego Pilcha. Od udanej zielonogórskiej premiery "Zabijania Gomułki" minęło prawie pięć lat. Teatr spod znaku wałbrzyskiego tandemu, który wówczas rzeczywiście był jeszcze "modny", zdążył od tamtej pory okopać się na bezpiecznej pozycji głównego nurtu, zyskując zinstytucjonalizowaną krytykę towarzyszącą i zarażając swoją ekspansywną estetyką artystów z najróżniejszych kręgów: dziś Jan Peszek dekonstruuje ze studentami PWST "Hamleta", a X Akademia Praktyk Teatralnych w Gardzienicach pracuje nad postdramatycznym z ducha i politycznym spektaklem na podstawie prozy Andrzeja Stasiuka. Głomb również nie ustrzegł się upolitycznienia, które o ile w delikatnie nadrealistycznej twórczości Pilcha urzeka błyskotliwością obserwacji, o tyle na scenie drażni wizualną dosłownością.

Jerzy Pisarz (kolejne z Pilchowych alter ego) zostaje zaproszony na raut do Beniamina Bezetznego (postać wzorowana podobno na Jerzym Urbanie, ciekawa gościnna rola Grzegorza Wojdona z legnickiego zespołu), człowieka enigmy, o którym wiadomo tyle, że jest piekielnie wpływowy, zna wszystkich, których znać należy i jest posiadaczem rezydencji na wsi. A jako że żadne doświadczenie Jerzemu nie straszne, przyjmuje propozycję, ciekaw rozwoju wypadków. Zanim jednak dotrze do celu, spyta niebacznie o drogę wiejskiego tubylca, dzisiejszego potomka dawnych ziemian, Maksymiliana Kowalewicza. Od tej pory będzie zmuszony stać w rozkroku między dwiema wrogimi sobie grupami. Pierwsza to "wieża Babel", czyli zbieranina zaproszonych do Bezetznego inteligentów z najróżniejszych środowisk społeczno-politycznych - od uznanego za zmarłego komunistycznego działacza po współczesnego górnika - którzy krytycznie przypatrują się sytuacji w kraju. Ta celna ocena powtarza się w scenariuszu kilkakrotnie - goście Bezetznego "graniczą z Polską". Druga z grup, "arka Noego", to twardo stojący przy swoich zasadach patrioci-tradycjonaliści pod wodzą Kowalewicza, którzy planują (tradycyjnie) krwawo rozprawić się z przeciwnikami. Jerzy wplątany zostaje w paraszpiegowską intrygę, stając się mimowolnie podwójnym agentem zwaśnionych stron.

Obie grupy przedstawione są z charakterystycznym dla Głomba łagodnym ciepłem i zrozumieniem, nie sposób z perspektywy widza opowiedzieć się po stronie jednej z nich, choć byłaby to de facto decyzja ważna, bo światopoglądowa. Nie sposób tym bardziej, że absurdalna konstrukcja funkcjonowania stronnictw jest zaburzona: z jednej strony trzeźwo myśląca córka Kowalewicza niesie nadzieję na przyszłość Polsce tradycjonalistów, z drugiej - stronnicy Bezetznego, wobec nieumiejętności podjęcia radykalnych kroków, usiłują wyciągnąć rękę do przeciwników. Wreszcie wszystko rozwiązać ma się honorowo, zwycięstwem w meczu piłkarskim. Reprezentacje wdziewają jednak koszulki zwalczających się zespołów (w jednej drużynie zawodnicy-kibice Wisły i Cracovii? - niemożliwe!), po czym całą energię tracą, celując w nie wybite jeszcze szyby okien wiejskich zabudowań. Ot, chłopięca zabawa - Pilch w spektaklu Głomba nie znajduje w pseudo-patriotycznych niesnaskach nic ponad niszczycielskie dziecinne zapędy.

I byłby to materiał na całkiem udany teatralny komentarz do polskiej, kłótliwej rzeczywistości, gdyby nie to, że potencjał fabularnej prostoty rozmywa się w natłoku naznaczonych brakiem selekcji wątków, konwencji i etiud. Satyra polityczno-obyczajowa oparta na łże-szpiegowskiej intrydze to już dużo; do tego dwie długie sekwencje piłkarskie, trudne do zrealizowania w ciasnej jak na boisko przestrzeni sceny, więc chaotyczne - i już forma zaczyna być zaburzona. Dalej burzy ją zbyt szeroka, a przez to naszkicowana tylko problematyka: od antysemityzmu, roku 1968 i Jedwabnego, przez rzezie chłopskie, po szalikowców i pseudokibiców. Wszystko to sprawia, że przebieg fabularny rozpada się na szereg sekwencji bez wiarygodnego związku, jeszcze nie postdramatycznych, ale już nie w układzie dramatycznym. A kiedy na tekturowym czołgu wjeżdża kukła generała Jaruzelskiego, w gruncie rzeczy wykorzystywana tylko jako rodzaj inkrustacji, zaczynam zastanawiać się, jakie decyzje estetyczne doprowadziły do powstania takiej mozaiki.

Na dodatek Głomb mnoży męsko-damskie epizody oparte na grubym farsowym gagu (wszak Powszechny przedstawia się jako Polskie Centrum Komedii), robiąc z Jerzego chutliwego imbecyla, co stoi w jawnej sprzeczności z jego wychwalaną w scenariuszu inteligencją. W związku z tym postać, która powinna scalać dwudzielną strukturę spektaklu, funkcjonując w obu światach, sama nie ma dość mocnej konstrukcji, wahając się między nijakością a zagrywaniem. Najciekawszą rolę - aż szkoda, że w dalekim planie - tworzy tu Andrzej Jakubas, jako Zagubiony Mit "Solidarności". Udaje mu się prostymi środkami, w kilku krótkich wejściach, ucieleśnić w sobie całą solidarnościową dyskusję po transformacji, z zarzutami wobec Pani "S" i z jej wielkością, ze słabościami tworzących ją ludzi, ale i ich zasługami, wreszcie - z nabytą estetyką Murów Kaczmarskiego jako nieformalnego hymnu ruchu.

Być może to właśnie zespół i linia repertuarowa Powszechnego (sztandarowe „Szalone nożyczki”, „Kolacja dla głupca”) zaważyły na charakterze "Marszu Polonia". Spektakl tonie w sprzecznościach, swojsko-liryczny żywioł Głomba rozbija się o przaśną satyrę, wygrywaną farsowymi sztampami. Brakuje w "Marszu..." delikatności komentarza, pamiętanej chociażby z „Zabijania Gomułki”, czy skupionej powagi wobec opowiadanej historii, znanej na przykład z „Łemka”. Przede wszystkim zaś brakuje w zespole Powszechnego indywidualności aktorskich na miarę Przemysława Bluszcza czy Zbigniewa Walerysia, którzy grali w legnickich przedstawieniach Głomba tak, jakby grali o wszystko. Mimo to „Marsz...” bez wątpienia jest jedną z ciekawszych propozycji Teatru - jeśli nie najciekawszą.

Łódzka premiera przede wszystkim jednak stawia w nienadzwyczajnym świetle "Manifest" reżysera, będąc w wielu płaszczyznach zaprzeczeniem jego postulatów - i odwrotnie: sposób nagłaśniania "Manifestu" gra na tych samych narodowych wadach, które wytyka "Marsz Polonia". Szkoda byłoby zaprzepaścić niewątpliwy potencjał projektu, zaplanowanego do realizacji w Teatrze Modrzejewskiej we współpracy między innymi z Agnieszką Glińską, Lechem Raczakiem, Piotrem Cieplakiem. Oby Manifest kontrrewolucyjny nie okazał się tylko promocyjną wydmuszką - gra może toczyć się o wyższą stawkę.

(Adam Karol Drozdowski, „Kontrrewelacja”, Teatr 3/2012)