Drukuj

Polska w spektaklu Głomba jest gabinetem figur woskowych pozorujących intelektualną aktywność. A może nawet ruchomym mauzoleum, zbiorową mogiłą przysypaną nonszalancko stertami damskiej bielizny. Gorzko. Śmiesznie. Niesmacznie. O spektaklu "Marsz Polonia" w Teatrze Powszechnym w Łodzi pisze Łukasz Drewniak.

Jerzy Pisarz, pilchowe alter ego, ochoczo wybierający się na "raut powoli przeradzający się w orgię" organizowany przez medialnego potentata Szatana Wcielonego Benjamina Bezetznego (rozpoznamy w tej postaci bez trudu byłego ministra PRL-owskiej propagandy Jerzego Urbana) w scenicznej wersji Jacka Głomba nie ma lat 50, lecz 30.

To podmiana kluczowa. Bo oto w teatrze przez polskie szaleństwo będzie brnął nie stary alkoholik i cudzołożnik, a młody pisarz w typie Jakuba Żulczyka, dopiero aspirujący do roli celebryty i klasyka. Dla takiego Jerzego (Jakub Kotyński) węzeł splatający naród i komunę musi mieć wymiar egzotyczny i urojony. Jego to nie dotyczy, on tu przyszedł po rozkosz. Skoro nic z przeszłości nie pamięta, nie widzi różnic między bohaterem i kanalią, może być idealnym mediatorem i beztroskim łącznikiem między obozem Arki Noego a wieżą Babel.

Pierwsi to arcy-Polacy i katolicy, kolaboracją nieskalani, drudzy - skurwili się, rozkochali w komforcie, bezideowości i bankietach. Skoro nikt nikogo nie przekona do swoich racji, niech polski spór rozstrzygnie piłkarski pojedynek. "Jeśli się zgodzą na mecz, to rzeź się opóźni" - kalkuluje sobie Bezetzny.

Wznosi toasty Jerofiejew, przez scenę przepływa "Transatlantyk" Gombrowicza. Duchy, zjawy, wieczne polskie echa, bo wszak nasi "pisarze mają randki tylko z ojczystymi widmami". Kogóż to nie ma na tym scenicznym balu?! Ostatni I sekretarz, działacz nazywany "zagubionym mitem solidarności", upadłe piosenkarki i wpływowi redaktorzy. Czas w pałacu zatrzymał się, jakby to był jakiś narodowy hibernator: umarli żyją, starcy się nie starzeją.

W kazamatach Bezetznego ciągle trzymany jest Popiełuszko, a może Przemyk. Na salonach bryluje ksiądz Stollo, czyli Tischner, towarzysz Garstka, czyli Kazimierz Mijał, nadal wierzy w maoistyczną wersję komunizmu.

Polska w spektaklu Głomba jest gabinetem figur woskowych pozorujących intelektualną aktywność. A może nawet ruchomym mauzoleum, zbiorową mogiłą przysypaną nonszalancko stertami damskiej bielizny. Gorzko. Śmiesznie. Niesmacznie.

A co z finałem? Tym z duchem babki Pilchowej, szeptanym przez Jerzego na kobiecych kolanach w uzyskanym wreszcie azylu miłości, finałem lirycznym, wyśnionym? Takie rzeczy marzą się wyłącznie 50-latkom, "trzydziestak" Kotyńskiego poszedłby w kolejne tango, znalazł inną Polskę na innej balandze.

W przedstawieniu Głomba ostatni obraz trąci nie tyle aktorskim, co koncepcyjnym fałszem, bo po prawdzie nie udał się i Pilchowi. Rozpętawszy apokaliptyczną wizję, pisarz wycofał się rakiem: na Hożą i w wiślańską przeszłość. Głomb nie miał gdzie uciec. Musiał skłamać.

Książkę Pilcha wydano w 2008 r. "Marsz Polonia" był diagnozą podzielonej Polski i oszalałych Polaków sprzed Smoleńska. Obawiam się, że dziś jest o wiele gorzej. Już mecz nie wystarczy, żeby wyrównać rachunki.

Obstawiam rzeź.

(Łukasz Drewniak, „Hibernator polski”, Przekrój, 9/2012)