Drukuj
Czy Wojcieszek to jeszcze filmowiec, który bawi się w teatr, czy reżyser teatralny, który w wolnych chwilach zajmuje się kinem? - pyta recenzent teatralny Gazety Wyborczej Roman Pawłowski. Do 2004 r. było jasne: pisano, że to najciekawszy polski reżyser kina niezależnego. Jego filmy: "Zabij ich wszystkich" "Głośniej od bomb", "W dół kolorowym wzgórzem", zdobywały nagrody na festiwalach w kraju (Gdynia) i za granicą, w tym najważniejszą na festiwalu kina niezależnego Slamdance w Los Angeles.

Trzy lata temu utalentowany reżyser i scenarzysta wycofał się jednak z kina i zajął teatrem. Przełomem okazała się debiutancka sztuka "Made in Poland", którą zrealizował w Legnicy w 2004 r. Przedstawienie o zbuntowanym blokersie, który próbuje podpalić świat, stało się wydarzeniem sezonu. Wydarzeniami były kolejne autorskie spektakle Wojcieszka: "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" w TR Warszawa, "Darkroom" w Teatrze Polonia Krystyny Jandy i "Osobisty Jezus" w Legnicy, a on sam zdobył opinię jednego z najlepszych polskich dramatopisarzy współczesnych.

Dlaczego uznany reżyser rzucił kino dla tak marginalnej dziedziny sztuki? Wojcieszek tłumaczył, że w teatrze odnalazł wolność, której nie daje coraz bardziej skomercjalizowany film: może mówić we własnym imieniu, nie przejmując się potrzebami szerokiej widowni ani wymaganiami producentów. Reakcja publiczności - mówił w jednym z wywiadów - następuje błyskawicznie, w czasie przedstawienia, co daje ogromną energię do pracy.

Ale jego twórczość teatralna różni się od filmowej jedynie środkami wyrazu. Wojcieszek używa filmu i teatru, tak jak grafik czy rzeźbiarz używają różnych technik. Krąg tematów, miejsce akcji, a nawet typy bohaterów są podobne. To zazwyczaj opowieść o życiu na polskiej prowincji, skąd pociągi odjeżdżają w jedną stronę: do Warszawy albo na Zachód. Bohaterowie wywodzą się z dwóch pokoleń: z jednej strony są to dwudziestolatki chcący wziąć odpowiedzialność za swoje życie, z drugiej pokolenie ich rodziców doświadczone przez historię. Ich spór o wartości i życiowe wybory jest sprężyną, która nakręca dramaturgię.

Zrealizowane rok po teatralnym debiucie "Doskonałe popołudnie" to kolejna opowieść z tej pokoleniowej serii. Z tą różnicą, że bohaterów nie oglądamy w czarnym sześcianie sceny, ale na tle śląskiego krajobrazu. Podobnie jak we wcześniejszym filmie "Głośniej od bomb" są nimi młodzi ludzie z prowincji, którzy stoją przed wyborem: zostać w Polsce czy poddać się i wyemigrować. W przypadku Mikołaja (Michał Czernecki) i Anny (Magdalena Popławska) decyzja już zapadła: razem z przyjacielem prowadzą w Gliwicach wydawnictwo, które specjalizuje się w polskich powieściach współczesnych. Niestety, ich pierwsza książka słabo się sprzedaje, jeśli kolejna nie okaże się sukcesem, wydawnictwo padnie. Zamiast więc przygotowywać się do zaplanowanego ślubu, szukają gorączkowo tekstu, który postawiłby na nogi ich ambitne przedsięwzięcie.

Na historię młodych Wojcieszek nakłada wątek rodziców Mikołaja, którzy rozeszli się przed dwunastu laty. Teraz ojciec jedzie z Wrocławia do Warszawy po matkę, aby zabrać ją na ślub syna i przekonać, żeby do niego wróciła. Sceny z udziałem rodziców są napisane nieco schematycznie. Chociaż Jerzy Stuhr i Małgorzata Dobrowolska starają się cieniować role, od początku jesteśmy pewni, że Maria wróci do Andrzeja, a przeszkody, które mnoży scenarzysta, mają tylko odwlec moment pojednania.

Ważniejsze jest coś innego: rodzice Mikołaja funkcjonują w filmie jako symbol pokolenia "Solidarności", które w latach 90. wymieniło dawne ideały na kariery i pieniądze. Maria była kiedyś zaangażowaną dziennikarką, dzisiaj pracuje w tabloidzie za złotówkę. Andrzej - niegdyś działacz związkowy - wycofał się z polityki i obecnie prowadzi firmę transportową. Z "solidarnościowego" etosu pozostał mu wpięty w klapę związkowy znaczek.

Ten "solidarnościowy" rodowód ma związek z historią powstania scenariusza. Zamówił go u Wojcieszka Andrzej Wajda, miała to być trzecia część "Człowieka z...". Dlatego w postaciach Marii i Andrzeja można dopatrzyć się starszych o dwadzieścia pięć lat bohaterów "Człowieka z żelaza" - Maćka i Agnieszki. Wajda ostatecznie wycofał się z projektu i chyba dobrze się stało, bo ta historia ma charakter pokoleniowego manifestu.

Wojcieszek stawia tu pytanie o dialog między pokoleniem, które budowało demokrację, a generacją wychowaną w warunkach wolności. Inaczej jednak niż w sztuce "Made in Poland" czy radykalnym anarchistycznym filmie "Zabij ich wszystkich" dzieci pokolenia "Solidarności" nie oskarżają rodziców ani nie wystawiają rachunku za zdradzone ideały, ale same biorą się do zmieniania rzeczywistości. "Skoro moich starym się kiedyś udało, my też nie możemy dać dupy" - mówi do swojej dziewczyny Mikołaj. I zamiast sprzątać dom przed weselem, przekopuje zawaloną maszynopisami piwnicę w poszukiwaniu literackiej perły do publikacji.

Brzmi to cokolwiek naiwnie i deklaratywnie? Być może. Wojcieszek w tym filmie zawarł program współczesnego pozytywizmu, nowej pracy organicznej, która może zmienić los przegranej generacji "nic". Odpowiedział na marzenia tej części młodych Polaków, którzy jeszcze nie wylecieli do Irlandii i próbują budować swoje życie w kraju. Główny bohater filmu Mikołaj może zostać ich idolem. Czernecki gra tę postać z charyzmą i zaangażowaniem, jest w nim determinacja, a zarazem ogromna dawka akceptacji dla świata.

Mikołaj Czerneckiego jest przeciwieństwem Bogusia z "Made in Poland" i innych sfrustrowanych antybohaterów polskiej powieści współczesnej, zaangażowanego dramatu i społecznego kina. W odróżnieniu od nich ma szansę wygrać swoje życie. Kiedy z wysokiej hałdy patrzy na Gliwice, pijany bardziej młodością niż żołądkową gorzką, ma się ochotę krzyczeć razem z nim: "Kocham to miasto".

Wojcieszek pokazuje, że dzisiaj rzeczywistości nie zmieni wielki społeczny ruch, jakim była "Solidarność", ale suma indywidualnych działań. Jedna ambitna powieść zamiast rozrywkowego chłamu, jeden oryginalny film taki jak "Doskonałe popołudnie" i znów chce się żyć w Polsce.

(Roman Pawłowski, "Wojcieszek pozytywista", Gazeta Wyborcza, 21.04.2007)