Drukuj

Głomb stara się stworzyć satyrę polityczno-społeczną, ale ucieka w bardzo dosłowne potraktowanie powieści. Brak wyrazistych odwołań do konkretnych postaci czy zagadnień skutkuje monotonią i wodewilowym wykonaniem, pozostawiając spektakl w sferze niezobowiązującej błazenady.  O spektaklu prezentowanym na 18. Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi pisze Szymon Spichalski.

Ironiczny, gorzki humor Jerzego Pilcha jest do dzisiaj synonimem spojrzenia polskiego inteligenta, który przeżył już dwa, kompletnie odmienne ustroje polityczne i dalej się nim gardzi. On sam nie potrafi się odnaleźć w żadnym z nich. Doświadczenie PRL-u pisarz oddał w słynnej ,,Bezpowrotnie utraconej leworęczności”; wydany kilka lat temu ,,Marsz Polonia” jest dalszym zmaganiem się z tym, co jednak do końca do lamusa nie odeszło.

Jacek Głomb adaptuje na potrzeby sceny ostatni tytuł. Tylko że z Pilchem trzeba się obchodzić ostrożnie. ,,Narty Ojca Świętego”, w ciekawej inscenizacji Piotra Cieplaka, były jednak tekstem dramatycznym. Problem z powieścią wynika z faktu, że melancholijne i surrealistyczne zarazem wizje autora są czytelne i przekonywające tylko z punktu widzenia narratora. To dlatego czytając tekst, ma się wrażenie obcowania z alkoholowym delirium. Na scenie Powszechnego, w dużej mierze ze względu na dramaturgię, można zobaczyć przekrój społeczny, z zachowaniem fabularnej ciągłości.

We współpracy z Małgorzatą Bulandą reżyser stworzył przestrzeń pustej, szarej hali produkcyjnej. Popeerelowska Polska nie wygląda tu lepiej niż za Gierka, bo i elity tak bardzo się nie zmieniły. Kluczową zmianą jest odmłodzenie głównego bohatera, Jerzego (Jakub Kotyński). Taka zmiana punktu widzenia ma poważny wpływ na fabułę. Bo jak można postarać się o ciętość języka i trafność satyry, gdy bez żadnej przyczyny postać ,,pisarza z Warszawy” traci połowę istotnych cech pierwowzoru? Pociąg do kobiet okazuje się zwykłą erotomanią. Trzeźwość spojrzenia nie wynika z życiowego doświadczenia, bierze się dosłownie znikąd. W dodatku nic nie tłumaczy, dlaczego taki młokos tak łatwo dostaje się na rauty i salony.

Kotyński lekko przechodzi przez całe przedstawienie, ale jego gra nie przebija się na pierwszy plan. Można to oczywiście wytłumaczyć komediowym charakterem spektaklu i repertuaru samego Powszechnego. Tylko że tak okrojony tekst Pilcha zmienia się w ciąg gagów – zbyt ciężkich, by rozśmieszyć, zbyt lekkich, by stać się poważną treścią. Reakcje publiczności wyrażały się najczęściej w znudzonym spoglądaniu na zegarki, a nie w wybuchach szczerego śmiechu.

O wiele ciekawiej wygląda Głombowska zabawa z innymi postaciami. Towarzysz Garstka (Mirosław Henke) ma szary płaszcz, podobny do tego, jaki nosili Mao i Kim Dzong Il. W czasie swoich oracji wyraźnie się podnieca, na co wskazuje wtedy jego gestykulacja. Bardzo dobrze ogląda się Grzegorza Wojdona w roli Bezetznego. To cyniczny manipulator, pewny swojej pozycji, mimo przeminięcia okresu Polski Ludowej. Występuje w roli trenera tresującego swoich ,,piłkarzy”. Jest organizatorem wielkich rautów, a podczas jednego z nich dochodzi niemal do orgii. Obiektami pożądania są na niej Matka-Polka Marty Góreckiej i Służąca (będąca zlepkiem paru innych postaci) Magdy Zając. Ta scena dobrze oddaje charakter przedstawienia Głomba, opartego na rubasznym humorze. Reżyser boi się wyraźnie wnętrza głowy Pilcha. Generała oglądamy tylko jako manekina na czołgu. Lincz na Koniecpolskim pokazuje kpiący stosunek elit do tradycji. Zupełnie jak jeszcze później podczas mszy, która przemienia się w przyjęcie urodzinowe.

Po drugiej stronie barykady stoi Kowalewicz z córką Herminą (Aleksandra Listwan). Spisek na życie tych ,,z góry” wiąże się z powierzeniem roli mordercy Jerzemu. Kowalewicze są uosobieniem domniemanych przypadłości polskiej wsi. Jest więc podany w łagodnej formie antysemityzm (scena z drabiną), siła małych wiejskich społeczności, choć i życiowa trzeźwość umysłu. Tylko że podane to wszystko bardzo ogólnie, powierzchownie. Odwołania do lokalnego kolorytu Łodzi, u Pilcha nieobecne, też nie uprzystępniają tekstu.

Szkoda, że pominięto dialogi o Bogu, będące u autora źródłem inteligentnego komizmu. Odwołanie do meczu piłki nożnej, stanowiącego finał ,,Marszu…”, nie ma więc szans rozwinąć się w silną puentę. Pozostawione sytuacje służą raczej jako punkty węzłowe kolejnych elementów akcji. Głomb stara się stworzyć satyrę polityczno-społeczną, ale ucieka w bardzo dosłowne potraktowanie powieści. Brak wyrazistych odwołań do konkretnych postaci czy zagadnień skutkuje monotonią i wodewilowym wykonaniem, pozostawiając spektakl w sferze niezobowiązującej błazenady.  

(Szymon Spichalski, „Żółta kartka”, www.teatrdlawas.pl, 24.02.2012)