Drukuj

W legnickim kinie teatralnym wyświetlono kinową wersję opowieści Przemysława Wojcieszka, która premierę miała na gdyńskim festiwalu filmowym w maju 2010. Jedno jest bezsporne. Trudno było o lepsze miejsce, by pokazać ten film publiczności. Historia zbuntowanego blokersa zatoczyła koło. Na chwilę wróciła tam, gdzie się zaczęła.

Nie ukrywam, że na film Wojcieszka szedłem z najwyższą obawą, z dużą dozą nieufności. Pytanie, czy możliwe jest ponowne wejście do tej samej rzeki, w sposób nieunikniony kołatało się w głowie.  Bo czy możliwe jest powtórzenie bezprecedensowego teatralnego sukcesu sprzed lat, który był jak eksplozja radzieckiej bomby wodorowej? Nie jest. Co nie oznacza, że straciłem czas. Przeciwnie.

Pomysł, by sfilmować historię, która w teatralno-telewizyjnej wersji wielokrotnie emitowana była na małym ekranie, wydawał się szalony. Po co i dla kogo? Czy da się w niej opowiedzieć coś nowego, skoro w warstwie fabularnej jest tylko powtórzeniem opowieści doskonale znanej, wielokrotnie opisanej? Podobne wątpliwości musieli mieć producenci filmu.

Obraz powstawał w bólach. Zdjęcia zrealizowano latem i jesienią 2008 roku we Wrocławiu. Planowanej na luty 2009 roku premiery na berlińskim festiwalu filmowym jednak nie było. Zabrakło pieniędzy na tzw. postprodukcję czyli dokończenie filmu. Wycofał się producent odmawiając kontynuacji finansowania projektu. Wydawało się, że to koniec.

Dopiero wiele miesięcy później, po odkupieniu praw do filmu przez nowego producenta, Wojcieszkowi udało się go dokończyć. Ostateczna, bo wielokrotnie przemontowywana, wersja powstała w ostatniej chwili, na dzień przed majową premierą na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w 2010 roku. Film nie odniósł jednak spektakularnego sukcesu. Nie mógł. Dla jednych był bowiem tylko artystycznym powtórzeniem, dla innych był zbyt radykalny w swojej awangardowej, punkowo–fanzinowej estetyce. Można rzec - nie ten film, nie na tym festiwalu.

Nie oznacza to jednak, że film przeszedł bez echa. Świadectwem była nagroda dla najlepszego aktora drugoplanowego festiwalu, którą otrzymał doskonale znany legnickiej publiczności teatralnej Janusz Chabior. To jedyny aktor, który w filmie Wojcieszka wystąpił w tej samej roli, co w teatralnej wersji „Made in Poland”. Zarówno taka decyzja obsadowa, jak i nagroda, nie były przypadkowe. W obu wersjach to najbardziej dramatyczna, najlepiej napisana i kapitalnie zagrana rola. Nawet gdyby był to jedyny powód do nakręcenia filmu, to było warto.

Porównań z wersją teatralną nie da się jednak uniknąć, choć nie są łatwe. Trudno bowiem porównywać przekaz w medium gorącym, jakim jest teatr odwołujący się do emocji, wyobraźni i współuczestnictwa, z zimnym przekazem filmowym. Jednak w przypadku, gdy film ogląda się w teatrze, w którym wszystko się zaczęło, są one nieuniknione. Film Wojcieszka dowiódł bezspornie, że… teatr to potęga! Że historia, która na początku tego wieku napisana została dla kina, właśnie na scenie wybrzmiała najmocniej, tak jakby właśnie dla niego została stworzona.

Oglądając film nie mogłem opędzić się od wrażenia, że do samego końca reżyser nie mógł się zdecydować, jak odciąć teatralną pępowinę. Postawił na czarno-białe zdjęcia, drapieżny  montaż, agresywną muzykę i ironicznie komentujące akcję komiksowe animacje z „radiomaryjnymi” tekstami. Na filmową formę. Mimo to, a może właśnie dlatego, wyczuwałem dystans twórcy do opowiadanej historii. To nie był już ten teatralny Wojcieszek, który jesienią 2004 roku z furią walił widza po łbie bejsbolem. Postarzał się? Dojrzał?

Ten dystans i pewną autoironię podkreślił reżyser w bardzo znaczącym epizodzie. W roli filmowego głównego bohatera obsadził młodego Piotra Wawera, mimo to nie zrezygnował z pokazania w filmie teatralnego odtwórcy tej roli – i co bardzo ważne – starszego o pokolenie Eryka Lubosa. Co więcej, doprowadził do bezpośredniej konfrontacji obu bohaterów. To Lubos, teatralny Boguś sprzed lat, po wygaśnięciu rewolucyjnego żaru, zapyta wszak swojego pokoleniowego następcę, dziś młodszego kolegę, o sens , cel i skuteczność  anarchicznego buntu. To rola dopisana do scenariusza. Można w niej widzieć alter ego samego reżysera.

Warto było obejrzeć ten film. Jest w nim bowiem prorocza intuicja, że Bogusiów jest wielu. Są na całym świecie, jest ich coraz więcej i są coraz bardziej – używając ich języka – wkurwieni. Obojętnie, czy nazwiemy ich wykluczonymi, oburzonymi czy wściekłymi, widzimy ich już na ulicach. W Polsce, Europie Zachodniej, USA, a nawet w Rosji. To już nie jest teatr, ani kino.

Grzegorz Żurawiński