Drukuj

Od 9 grudnia główna scena Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy nosi imię Ludwika Gadzickiego, zmarłego miesiąc wcześniej nauczyciela polonisty z Lubina. To chyba pierwszy w świecie przypadek, by teatr honorował w ten sposób nie twórcę, a widza. Ale widza najwierniejszego z wiernych, który swoją pasją zarażał kolejne pokolenia uczniów. Pisze Maria Aulich.

Na ten wieczór nie wydrukowano zaproszeń. Grzały się jednak komputery i komórki, a przez Lubin i Legnicę szła szeptanka, że w piątek Teatr Modrzejewskiej nie gra spektaklu, ale przyjść tam trzeba. Zjawiły się więc tłumy niegdysiejszych uczniów Ludwika Gadzickiego, przyjaciół, poetów, nauczycieli, bliższych i dalszych znajomych, w których życiu zaznaczył swoją obecność.

Teatr

W foyer, które nieobecny bohater wieczoru przedeptał tysiące razy, pojawiła się nowa tablica. Zwyczajna, w skromnych ramach. Z krótkim życiorysem, zdjęciem i informacją, że od dziś scena główna nosi imię Ludwika Gadzickiego. Potem, już na jej deskach, przypomniano fragmenty benefisu sprzed trzech lat, w którym ten najwierniejszy widz zagrał specjalnie dla niego dopisaną rolę. Były też zdjęcia ze spektakli, na które przyprowadzał uczniów, i krótki montaż Jego utworów – wierszy oraz fragmentów codziennych notatek nazywanych przez znajomych memuarami – w wykonaniu legnickich aktorów. Wśród wierszy także te poświęcone Lubinowi, miastu, w którym mieszkał. Jak wspominał Franciszek Grzywacz, przyjaciel i wydawca, wiersze niemal siłą wyrwane z Jego poetyckiej duszy, z natury niechętnej wszelkim zamówieniom czy nakazom.

Gadzicki towarzyszył legnickiemu teatrowi od chwili jego powstania i pierwszej premiery w 1977 r. Siadywał w pierwszym rzędzie i notował, bacznie obserwowany przez zespół. Jego reakcje wiele mówiły. Słynny śmiech nazywany rechotem znaczył tyle co OK, a sapanie, prychanie czy demonstracyjne wiercenie się w fotelu - że coś tu nie gra (nie był tylko na jednej premierze, kiedy wylądował w szpitalu). Na koniec były wspomnienia - swoista dyskusja przyjaciół moderowana przez Jacka Głomba, dyrektora legnickiej sceny.

A było co wspominać. W legendarnych już memuarach w 1996 r. sam pan Ludwik odnotował tysięczny spektakl oglądany wspólnie z uczniami. I to zawsze, jak teatralne zwyczaje każą, wieczorem. Sam dyrektor Głomb też przypominał „naszego Ludwika", największego na świecie przyjaciela teatru w ogóle, a legnickiego szczególnie. I to jeszcze, że przez lata Gadzicki uczył polskiego w tej samej szkole, która wprawdzie, zmieniała kilka razy nazwę, ale przez społeczność zawsze była nazywana technikum górniczym A właściwie nie uczył, a wychowywał przyszłych górników do uczestnictwa w kulturze. I oni potem wracali do teatru.

Zarażeni


Jednym z tych wracających jest Krzysztof Tkaczuk, dziś dyrektor Zakładów Górniczych Lubin. Zapamiętał, że zafascynowanej sportem młodzieży Ludwik Gadzicki nie tylko mówił o poezji czy teatrze, ale czytał na lekcjach książki, bo to okazywało się ważniejsze od programu, który potem wspólnie trzeba było gonić. A podczas wycieczki do Warszawy zabrał uczniów na próby słynnej „Balladyny” na motorach do teatru Adama Hanuszkiewicza.

Wychowankiem Gadzickiego był też Paweł Klimaszewski, obecny dyrektor Zespołu Szkół nr 1  im. prof. Bolesława Krupińskiego w Lubinie. A Beata Stasiak, polonistka i dzisiejsza wicedyrektorka tej szkoły, pod Jego kierunkiem zdobywała nauczycielskie szlify. Podpatrywała niekonwencjonalne niekiedy metody uczenia myślenia i wyrażania poglądów. Jeśli było trzeba, zmuszał uczniów do czytania, co większości wchodziło w nawyk i ułatwiało rozumienie rzeczywistości. Kiedy w 2009 r. z powodu stanu zdrowia odchodził na emeryturę, bibliotece swojej szkoły ofiarował ponad tysiąc książek, część z autografami autorów, a wiele z własnymi notatkami i komentarzami. Nic dziwnego, że na wiadomość o Jego śmierci Beata Stasiak pomyślała - On jakoś z nami pozostał.

Jakoś pozostał, bo jak twierdzi lubińska opinia publiczna, wielu wychowanków nauczył poprawnie mówić i pisać. Świadczy o tym choćby kondolencyjny wpis byłej uczennicy Beaty S. na stronie internetowej cytujący słynne pytanie Gadzickiego: „Jak się mówi, w dupie czy w dupiu". Poprawną odpowiedzią uzasadniał prawidłową odmianę nazwy miasta Lubin - jestem w Lubinie, przyjechałam do Lubina. Niekonwencjonalnie, nieelegancko. Ale skutecznie, bo Gadzicki wiedział, jak mówić, żeby być zrozumianym.

Kolega


Halina Stolaś, która razem z Gadzickim przyszła uczyć w lubińskim „górniku" w 1975 r., twierdzi, że jak każdy artysta był On postacią kontrowersyjną. I że był przede wszystkim artystą, a dopiero potem człowiekiem i nauczycielem. Ale za to jakim! Nie potrafił być letni. Kazał uczniom czytać gazety i ganiał ich do teatru. Na początku się buntowali, ale w końcu nawet rodziców zabierali na kulturalne wyprawy z profesorem. - A z drugiej strony - dodaje pani Halina - potrafił uczniowi postawić na jednej lekcji kilka jedynek. Napomniany wołał, że ucznia nie skrzywdzi. I już po cichu jechał do domu wychowanka popatrzeć, co tez mogło wpłynąć na taką szkolną sytuację.

Grzegorz Lorek, Nauczyciel Roku 2002, przeczytał kiedyś w „Gazecie Wyborczej" duży reportaż o facecie, który wstaje o 4.15, pisze pamiętniki, a potem do starej torby wrzuca kilka tomików poezji i wychodzi do szkoły wypełniać obowiązek pokazywania innego świata wychowankom. Przeczuwając bratnią duszę, odnalazł Gadzickiego w Lubinie. Zaprzyjaźnili się. Po śmierci Lutka napisał w prowadzonym na stronie Głosu Nauczycielskiego blogu, że polska szkoła nie była na Niego gotowa. I jeszcze to: „Dla mnie ze swoją starą teczką i staromodnymi marynarkami wydałeś się reliktem autentyzmu w świecie plastiku. Śmiem twierdzić, ze skutecznie, głęboko, twórczo zarażać swoimi wizjami innych mogą tylko pasjonaci. Lutek to był gigantyczny pasjonat. Non omnis moriar. Stary. Nom omnis".

O poecie, mistrzu, człowieku

Tadeusz Sznerch, polonista z Legnicy, w latach 70. i 80. szef Dolnośląskiego Klubu Literackiego Nauczycieli, mógłby powtórzyć o Ludwiku Gadzickim wszystko to, co wcześniej powiedzieli inni. Przypomina więc tylko Jego działania w klubie i zaangażowanie w imprezy kulturalne dla młodzieży. choćby wieloletnie jurorowanie w ogólnopolskich konkursach krasomówczych PTTK czy prace przy „Konfrontacjach poetyckich młodzieży szkół średnich województwa legnickiego". I zabawne historie opowiadane z charakterystycznym, wschodnim zaśpiewem podczas wakacyjnych spotkań nauczycieli-twórców.

Marta Podgórnik z Biura Literackiego Przystań w pożegnaniu napisała - „Był Pan nieraz krytykiem, nawet zgryźliwym, najnowszej poezji, bo Panu na niej zależało". A zależało na tyle, że sam wydał zaledwie dwa tomiki. Podobno przygotowywał trzeci. Może wydawcy uda się dotrzeć do przepisywanych przez kogoś tekstów. Był z wyboru singlem, ale Franciszka Grzywacza i jego bliskich uważał za rodzinę. - On był do granic naiwności otwarty na drugiego człowieka - powiedział Grzywacz na pożegnanie Przyjaciela. Jednak chyba najlepiej sportretowała Go jeszcze za życia w zabawnym wierszu Małgorzata Cimek-Gutowska, warszawska poetka traktująca Gadzickiego jak mentora - „Ludwiku ekscentryku! Chrabąszczu boży/ .../ Komórki nie posiadasz, z komputerem sto pociech! Wpuść mnie na swoją wyspę bezludną. Mój drogi don Kichocie!". Ten wiersz Ludwik Gadzicki niezmiennie kwitował radosnym, charakterystycznym dla siebie rechotem. Bo komórkę w końcu kupił, ale obsługi komputera nie nauczył się nigdy.




(Maria Aulich, „Scena pana Ludwika”, Głos Nauczycielski, nr 51/52,  21-28.12.2011)