Drukuj

Jeżeli teatr, to na Dolnym Śląsku - ta reguła obowiązuje już od kilku dobrych lat. Różnice tkwią w rozłożeniu akcentów. Tym razem to nie Wałbrzych, ale Wrocław i Legnica nadawały ton – tak rok 2011 w dolnośląskim teatrze podsumowuje Magda Piekarska. Wśród wydarzeń: punkowe „III Furie”, awantura wokół „Orkiestry”, scena Gadzickiego.

Teatralny świat przyjechał do Wrocławia na festiwal Dialog, żeby uwodzić nas zbuntowanym chilijskim "Simulacro", opowieścią o spełnianiu marzeń w belgijskiej "Gardenii" czy taneczną historią pewnej miłości w spektaklu Sycylijki Emmy Dante. Ale też jątrzyć rany i wywoływać gorące spory włoskim "O twarzy. Wizerunek syna Boga" Romeo Castelucciego, w którym ludzkim cierpieniom nic i nikt nie jest w stanie ulżyć.

Krystyna Meissner zaproponowała widzom ciekawy, zróżnicowany program, w którym znalazło się miejsce zarówno na teatr lalkowy, dokumentalny, jak i na nowoczesne eksperymenty z dramaturgią. Wszystko to korespondowało z obrazem dolnośląskiego życia teatralnego - znakomity chilijski "Płaszcz" kojarzył się z "Żywotami świętych osiedlowych" Agaty Kucińskiej, wściekłe na świat "Simulacro" z opowieściami Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, a historia, tak mocno obecna w rumuńskim "20/20" i słoweńskim "Przeklęty niech będzie zdrajca swej ojczyzny!", jest tematem ostatnich spektakli Jana Klaty, Marcina Libera czy Barbary Wysockiej, zrealizowanych na Dolnym Śląsku. Uczestnicząc w festiwalu, można było upewnić się, że mieszkając tu, jesteśmy w centrum teatralnego świata.

Z siłą trzech furii o matce i ojczyźnie

Cztery dolnośląskie spektakle święciły w tym roku triumfy na najważniejszych teatralnych festiwalach. Były to zrealizowane we wrocławskim Teatrze Polskim "Utwór o Matce i Ojczyźnie" Bożeny Keff w reżyserii Jana Klaty i "Tęczowa Trybuna 2012" Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki; legnickie "III Furie" Sylwii Chutnik, Magdy Fertacz i Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk w reżyserii Marcina Libera oraz wprawdzie ubiegłoroczne, ale wciąż odcinające kupony od sukcesu "Żywoty świętych osiedlowych" (produkcja Grupy Teatralnej Ad Spectatores).

Uznanie dla tych przedstawień cieszy tym bardziej, że reprezentują one odmienne nurty we współczesnym teatrze. Kucińska uprawia autorski teatr lalkowy. Klata i Liber zajmują się historią, a raczej śladami, jakie zostawiła w naszej świadomości. Jest tu wojenny koszmar, są polsko-żydowskie wątki, poczucie winy i krzywdy - wszystko to pokazane ze współczesnej perspektywy. Nogami tu i teraz, głową w przeszłości - tak nas widzą obaj twórcy. Obaj dostrzegają też w tej skłonności rodzaj rytuału, tyle że Klata portretuje go na podobieństwo plemiennych zwyczajów, a Liber sięga po ostrą, punkową estetykę. W obydwu przypadkach mamy do czynienia z pełnym scenicznym sukcesem, na który wraz z reżyserami zapracowały teatralne zespoły. Aktorzy "Polskiego" i "Modrzejewskiej" grają tu naprawdę koncertowo.

Podobnie jest w przypadku obsady "Tęczowej Trybuny 2012" duetu Strzępka-Demirski. Tutaj więzieniem jest już nie historia, ale współczesność, z którą walczą, szarpią się i której złorzeczą najbardziej gniewni twórcy polskiego teatru. "Tęczowa..." została zainspirowana przez pomysł grupy gejów, którzy chcieli mieć własną trybunę na Stadionie Narodowym. Przez pryzmat tej - w polskich warunkach - dość egzotycznej inicjatywy Strzępka i Demirski mówią o klęsce wielu innych społecznych, oddolnych ruchów, które przegrywają w nierównej walce z urzędnikami, ale czasem też trochę na własne życzenie - bo brak im siły przebicia. "Tęczowa..." to także głos przeciwko wielkiej narodowej modernizacji, która objęła cały kraj, a której horyzont wyznacza Euro 2012, tak jakby potem świat miał się skończyć. Ale przede wszystkim to przedstawienie jest kawałkiem znakomitego teatru, w którym inscenizacja, świetna gra aktorska, a także duch anarchistycznej zabawy łagodzą publicystyczną wymowę.

Wielka modernizacja

Ten rok upłynął pod znakiem remontów - w październiku zakończyła się modernizacja wałbrzyskiego Teatru Dramatycznego. Za blisko 9 mln zł odświeżono cały budynek, odnowiono scenę, a na zewnątrz zbudowano amfiteatr.

Powody do radości mają też jeleniogórzanie - mogą już oglądać przedstawienia w wyremontowanym Zdrojowym Teatrze Animacji w Cieplicach. Tutaj remont pochłonął aż ponad 14 mln zł. Za te pieniądze przywrócono budynkowi wygląd z czasów dawnej, przedwojennej świetności, odsłonięto freski, położono nowy dach i zamontowano klimatyzację.

Zupełnie inną, nowoczesną, choć także nawiązującą do dawnej zabudowy bryłę uzyska po przebudowie wrocławski Teatr Muzyczny "Capitol". Na finał inwestycji trzeba będzie jednak poczekać do końca przyszłego roku. Budynek teatru został zamknięty w styczniu i zespół Capitolu pozbawiony własnej siedziby tuła się po zaprzyjaźnionych scenach. Nie da się ukryć, że zarówno ten rok, jak i następny będą trudne, zarówno dla teatru, jak i dla jego widzów. Mogła się o tym przekonać publiczność "Frankensteina" w Regionalnym Centrum Turystyki Biznesowej. Bo choć potwór straszył jak trzeba, tytułowy doktor przekonująco miotał się między ciemną a jasną stroną mocy, a zamieszane w historię panie kusiły widowiskowo, to i tak wszystko to z trudem rekompensowało męczarnie widzów uwięzionych w ciasnych fotelach. Za 145 mln zł teatr zostanie niemal wybudowany od nowa (z dawnego gmachu ocaleje jedynie widownia i fragment holu), choć jego fasada będzie nawiązywała do dawnego kinoteatru. Po przebudowie uzyska m.in. większą scenę wyposażoną w nowoczesne udogodnienia, sale prób i studio nagrań.

Na mniejszą skalę już wkrótce ruszy remont w Teatrze Polskim - tutaj prace obejmą jedynie scenę im. Jerzego Grzegorzewskiego, która zostanie zmodernizowana. Już teraz na Zapolskiej nie odbywają się przedstawienia, a na kolejne trzeba będzie poczekać do listopada 2012 roku.

Horror na żywo

W kategorii przestraszania "Frankenstein" dzieli palmę pierwszeństwa ze spektaklem "9" Ad Spectatores. Monstrum na oczach tłumów efektownie wyrywa oczy i języki. Twórcy "Dziewiątki" doprowadzają swoich widzów do płaczu, odbierają im sen w nocy, przyprawiają o dreszcze. Ten spektakl to horror na żywo. Za każdym razem ogląda go tylko dziewięciu widzów, wywożonych przez aktorów Bóg wie gdzie, do jakichś ciemnych lochów, w których serwuje im się prawdziwy koszmar, zaczynający się całkiem niewinnie: oto w pewnej piwnicy w centrum Wrocławia znaleziono dziewięć ciał...

Widz porządnie przestraszony nie wiedzieć czemu chce natychmiast to przeżycie zafundować znajomym i bliskim. Więc zaraz po spektaklu łapie za telefon i drżącym głosem szepce do słuchawki: "Musisz to zobaczyć". I tak pocztą pantoflową wieść o "Dziewiątce" rozchodzi się coraz szerszym kręgiem. Jak tak dalej pójdzie, zespół Macieja Masztalskiego będzie musiał grać tylko "Dziewiątkę", dziewięć razy dziennie, codziennie. A aktorzy pytani o to, czym zajmują się na co dzień, zamiast "gram", będą odpowiadali "straszę".

Natomiast Bartosz Bulanda może spokojnie odpowiedzieć "tumanię". Bo to on najskuteczniej otumanił widownię, a przynajmniej jej sporą część w "Orkiestrze" Krzysztofa Kopki i Jacka Głomba. Ze spektaklem opowiadającym historię Zagłębia Miedziowego Teatr Modrzejewskiej ruszył do Zagłębia. Premiera odbyła się w cechowni ZG Lubin, kolejne pokazy w innych kopalniach. No i szybko okazało się, że "Orkiestra" wywołała w KGHM prawdziwą burzę, do której przyczynił się Bulanda, a właściwie grany przez niego Zenek. Wywołał ją jednym krótkim zdaniem, odpowiadając na propozycję wstąpienia do kopalnianego chóru. "Chór to czyste pedalstwo" - oświadczenie Zenka rozsierdziło chórzystów z KGHM, którzy poczuli się urażeni i dotknięci. Do tego stopnia, że nie zauważyli nawet, że Zenek koniec końców będzie śpiewał, ba!, mało tego, przejdzie prawdziwą przemianę - z prostego wiejskiego chłopaka w bywalca bibliotek, wieczorów poezji i teatrów. Trudno powiedzieć, jakimi metodami posłużył się Bulanda, żeby tak mistrzowsko otumanić publiczność, ale efekt osiągnął - z całej "Orkiestry", w której nie ma przecież głównych ról, to właśnie jego bohater jest najczęściej wymieniany.

Scena imienia widza

"Orkiestra" była ostatnią z kilkuset premier, w których uczestniczył Ludwik Gadzicki, polonista, poeta i wielki wielbiciel teatru z Lubina. Niektóre z przedstawień oglądał po kilkadziesiąt razy, przywoził na nie grupy swoich uczniów z technikum górniczego. 6 listopada zmarł. Jacek Głomb, dyrektor legnickiego teatru, postanowił nadać dużej scenie imię Gadzickiego. Jest to jedyna scena na świecie, która nosi imię własnego widza. Ale też widz był wyjątkowy i wydaje się, że miejsce po nim długo zostanie boleśnie puste. Wiedzą to doskonale aktorzy, którzy spotykali podczas spektakli po drugiej stronie rampy pokrewną duszę - człowieka, dla którego teatr był głównym sensem życia.

(Magda Piekarska, „Teatr: kto triumfował, kto tumanił, kto przestraszał?”, www.gazeta.pl, 25.12.2011)