Drukuj

To najmocniejsza wypowiedź legnickiego teatru od czasów „Made in Poland” Przemysława Wojcieszka. Reżyser Marcin Liber nie pozostawia chwili na oddech. Po przedstawieniu na Piekarach wychodzi się jak po oczyszczającym zabiegu podania odtrutki na narodowe demony, które tak wyraźnie dały o sobie znowu znać w ciągu ostatniego roku. Punkowe i zadziorne „III Furie” analizuje i ocenia Agnieszka Rataj.

Marcin Liber znowu rozdrapuje polskie traumy. Po szczecińskim „Utworze o Matce i Ojczyźnie” Bożeny Umińskiej-Keff przygotował w legnickim Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej kolejną bolesną rozprawę z narodowymi upiorami. „III Furie” napisane wspólnie przez Sylwię Chutnik, Małgorzatę Sikorską-Miszczuk i Magdalenę Fertacz to najmocniejsza wypowiedź legnickiego teatru od czasu „Made in Poland” Przemysława Wojcieszka. Znamienne, że pokazywana też na Piekarach, w tym samym miejscu, co opowieść o dresiarzu Bogusiu rozbijającym samochody w bezsilnej złości na rzeczywistość. „III Furie” nie rozbijają samochodów, w porównaniu z tamtym przedstawieniem sięgają głębiej w przeszłość, ale równie mocno mówią o rzeczywistości, w której aktualnie funkcjonujemy.

Wykorzystując nietypową, rozciągniętą na długość niemal pięćdziesięciu metrów przestrzeń dawnego supermarketu, Liber konstruuje obłąkańczy fresk rozpięty między historią a teraźniejszością. Zestawia mity antyczne i polskie, słynne „Where have all the flowers gone” (w polskiej wersji „Gdzie są chłopcy z tamtych lat”) i ostry punk rock, zamordowane strzałem w głowę Żydówki i polskich hydraulików tańczących w rytm przeboju Village People, cuchnących bezdomnych i rozwrzeszczanych kiboli. W tej nieziemskiej poczekalni, przedsionku Olimpu, Nieba czy jakichkolwiek zaświatów, oglądamy prawdziwe polskie piekiełko. Wśród odrapanych ścian rozpętuje się seans wywoływania duchów domagających się sprawiedliwości od obojętnych bogów.

Autorki „III Furii” wykorzystały w scenariuszu głównie dwa teksty: kolejną, po „Kieszonkowym atlasie kobiet” książkę Sylwii Chutnik Dzidzia i wspomnienia Stefana Dąmbskiego „Egzekutor”. Wzajemnie przeglądają się one w sobie, demitologizując jednocześnie najważniejsze polskie symbole. Chutnik z publicystyczną pasją portretuje życie rodzinne, o którym chciałoby się zapomnieć. Wyciąga na wierzch kalectwo, które nie uszlachetnia, ale funkcjonuje na granicy nędzy i rozpaczy. Demaskuje katolicką potrzebę ofiary, wynoszącej na ołtarze dziecko-kadłubek i równie szybko potrafiącej się z nią rozprawić, kiedy zawiedzie oczekiwania ludu. Dąmbski w pamiętniku wydanym przez Ośrodek Karta opisuje siebie jako szesnastoletniego żołnierza Armii Krajowej wykonującego wyroki na polskich konfidentach i niemieckich urzędnikach. Chłopaka z dobrego domu, który przechodzi przemianę w bezwzględnego zabójcę, piszącego: „Strzelałem do ludzi jak do tarczy na ćwiczeniach. Lubiłem patrzeć na przerażone twarze przed likwidacją, lubiłem patrzeć na krew tryskającą z rozwalonej głowy”. Po latach nie czuje się jak wzorcowy bohater wojenny, tylko jak zbrodniarz ukształtowany przez rozkazy dowództwa AK wydawane przecież w słusznej sprawie.

Historia Polski w spektaklu Libera ponownie, jak w „Utworze o Matce i Ojczyźnie”, ma twarze kobiet. Ale tym razem nie kryją się one za zamkniętymi drzwiami mieszkania, tylko w ogromnej hali zaaranżowanej przez reżysera na wzór nieprzyjaznej dworcowej poczekalni. Kilka plastikowych krzesełek, obskurne drzwi prowadzące w zaświaty, tablica reklamowa, na której w roli sloganów pojawią się kolejne hasła wywoławcze. Słowa najważniejsze, które przez powtarzanie ich nazbyt często straciły wartość. Głośno i zajadle, jak tytułowe furie ścigają wspomnieniami przeszłości wpływającymi na współczesność. Historia ma  też twarz Melancholii z obrazu Jacka Malczewskiego, którego muralową wersję do przedstawienia stworzył na Piekarach Tymek Jezierski. Na białej ścianie kłębią się wysprejowane czerwoną farbą postacie. Historiozoficzna wizja Malczewskiego podsumowująca XIX wiek uzupełniona została przez Jezierskiego o kolejne pokolenia tego błędnego polskiego koła. Obok kosynierów i żołnierzy napoleońskich stają zomowcy i XX-wieczni żołnierze. Jezierski nie daje im nadziei na ucieczkę przez okno otwarte na inny świat. W jego wersji „Melancholii” postacie zastygają w wiecznej walce.

Jednym z nich może być Stefan o wojennym pseudonimie „Herakles”, syn profesorowej Alkmeny Markiewicz (Ewa Galusińska), która staje się następną twarzą polskiej historii. Niewinna ofiara wydana niemieckiemu żołnierzowi przez Stefanię Mutter w czasie wojny za kłujący w oczy zielony płaszcz, jest jednocześnie oskarżona o wychowanie syna mordercy w kulcie patriotyzmu, który przepotworzył się w sadystyczną nienawiść do innego człowieka. Twórcy spektaklu wyciągają bezpośrednie wnioski ze wspomnień Dąmbskiego, który pisze „Przez lata po zakończeniu wojny próbowałem analizować siebie samego i w końcu uznałem, że doszedłem do tego zwierzęcego stadium głównie przez moje wychowanie w młodych latach – w atmosferze do przesady patriotycznej. (…) Gdy się dziecku wpaja od kolebki, jak ważna jest Ojczyzna i że trzeba za nią walczyć z nieprzyjacielem aż do śmierci lub zwycięstwa, to dziecko, gdy dorośnie, będzie walczyć na rozkaz i strzelać do każdego, kto ma inne poglądy lub jest innej narodowości”.

Subtelna  przedwojenna inteligentka w spektaklu Libera zderza się z otępiałą twarzą Stefanii Mutter i Danuty, jej wnuczki (obie gra Joanna Gonschorek), matki trójki zaduszonych przypadkowo dzieci i czwartego, kalekiej Dzidzi, zesłanej jako kara za rodzinne grzechy z przeszłości. Mężczyźni istnieją tu marginalnie, niczym w piosence Kasandry przewijającej się jak refren przedstawienia, „Gdzie są chłopcy z tamtych lat”. Jeden z nich to brudny bezdomny, stający się tylko na moment mężem Danuty Mutter, któremu płacząca trójka dzieci przeszkadzała w oglądaniu telewizji. Zamykając żonę na balkonie bezczynnie patrzył więc, jak zaduszą się szmatkami wepchniętymi im zamiast smoczków. Potem, zwijając się w kłębek na kolanach Danuty, zamieni się w jęczącą Dzidzię, urodzoną jako kadłubek, bez rąk i nóg, za to z magicznym kalejdoskopowym okiem. Dziecko-potworka, które wstyd pokazywać na zewnątrz, bo zaburza estetyczne odczucia sąsiadów. Jednocześnie znienawidzone i kochane przez zamęczoną opieką nad nim matkę, która będzie próbowała bezskutecznie sprzedać Dzidzię na targu, ale też walczyć o jej odzyskanie, kiedy córka zostanie wyniesiona na ołtarze jako święta. Ich związek jest wykoślawionym i spotworniałym  do granic surrealizmu odbiciem relacji z „Utworu o Matce i Ojczyźnie”.

Esesman (Robert Gulaczyk), który zastrzeli Alkmenę Markiewicz i jej córkę, z wyboru funkcjonuje na marginesie tej opowieści, opisując się w trzeciej osobie tekstem niczym wyjętym z didaskaliów „jak to niemiecki żołnierz, zaciągam się papierosem”. W kolejnej, brawurowej scenie spektaklu, razem z Chłopem Edkiem (Wojciech Kowalski) stworzy tragiczno-komiczny duet kobiet z opieki społecznej odbierających Dzidzię Danucie Mutter. Ubrani w kostiumy znane ze słynnego plakatu reklamującego polskich hydraulików we Francji, z sumiastymi wąsami, wykonają przy tym układ choreograficzny do przeboju zespołu Village People „YMCA”, który wbrew intencjom wykonawców został szybko uznany za jeden z hymnów gejowskiej kultury. Trudno o bardziej wyraziste i przewrotne podważenie i ośmieszenie obrazu tradycyjnego polskiego macho.

Mistrzem narodowej ceremonii wywoływania duchów jest MC Apollo (Robert Cieluch) czekający na czerwonym krzesełku już w momencie wchodzenia widowni na salę. Jego początkowy bezruch szybko zastąpi nadekspresja radiowego didżeja z szybkością karabinu wystrzeliwującego z siebie kolejne kwestie czy piosenki będące rodzajem komentarza do wydarzeń. Cieluch buduje postać balansującą niczym filmowy Joker na krawędzi szaleństwa i zimnej bezwzględności, z jaką ocenia racje poszczególnych postaci. Istnieje poza światem, płcią i tożsamością narodową. Pręży się i wygina na wzór modela na wybiegu, ale za chwilę zmysłowo maluje usta czerwoną szminką. Jak bogowie olimpijscy jest równie obojętny na posągową rozpacz profesorowej Markiewicz, co na chaotyczny słowotok Danuty Mutter. Ironicznie przedstawi wyniki najnowszego notowania listy przebojów: „Rota” zwyżkuje w rankingu, ale „Jeszcze Polska nie zginęła” zanotowała spory spadek. „Czyżbyście nie gustowali w chudych dziewczętach wyginających się w rytm słów piosenki, w rytm porywający, acz szczery – pyta prowokacyjnie Apollo i zachęca – Wysyłajcie swoje komentarze, logujcie się na naszej stronce, dodajcie nas do swoich znajomych. Dodajcie Polskę do swojego Grona, do swojego newslettera. Dajcie jej szansę, a czeka was możliwość wzięcia udziału w losowaniu wspaniałych nagród, jakimi są wyjazd stąd w pizdu, do jasnej cholery i na zawsze”. Liber nie pozostawia złudzeń: bogowie dawno skorzystali z tej szansy, nie obchodzi ich ludzka wiara, a jedyną religię tworzy kipiący dziki tłum wpatrujący się w ekstazie w świętą (choć tylko na chwilę) Dzidzię.

„Nie ma bohaterów, jest tylko chór” – nasuwa się myśl Ortegi y Gasseta z „Buntu mas”, kiedy przez scenę po raz kolejny przetacza się kłębowisko ciał miażdżące swoją siłą każdy przejaw indywidualizmu. Dzięki ruchowi scenicznemu, opracowanemu przez tancerkę i teatrolożkę związaną od lat z Polskim Teatrem Tańca w Poznaniu, legniccy aktorzy działają w tych momentach perfekcyjnie jak jeden organizm. Czy to będzie tłum kiboli w biało-czerwonych czapach wykrzykujący „Polacy, nic się nie stało!”, czy wierni w kościele ruszający z równym entuzjazmem do czczenia Dzidzi, co do wrzucenia pod pędzący pociąg niepokornej świętej, która nie chciała hańby przekształcić w dumę narodową, czy wreszcie gromada kosynierów w chłopskich sukmanach, jak żywcem wyjęta z litografii Grottgera. Pokazują mechanizm działania tłumu ogarniętego jedną myślą, kierującego się odruchami, łatwego do zmanipulowania. Tłumu, który dzisiaj gromadzi się na Krakowskim Przedmieściu, nieważne, czy w obronie krzyża, czy przeciw niemu. Nakręcony dodatkowo ogłuszającą muzyką Syren, w które wcielają się członkowie warszawskiego zespołu Moja Adrenalina grający na żywo w spektaklu. Ich śpiew nie będzie homerycko „słodkopłynny”, choć na życzenie Kasandry są w stanie zagrać przebój rodem z prowincjonalnej dyskoteki. Ale mają w sobie przede wszystkim punkową zadziorność i energię, która komponuje się z niepoprawnymi politycznymi treściami „III Furii”.

Liber montuje kolejne obrazy swojego fresku z taką szybkością, że nie pozostawia chwili na oddech. Znajduje sceniczny ekwiwalent szaleńczego rytmu stosowanego przez Chutnik. Do czasu, bo dzięki temu jeszcze mocniej wybrzmiewa oskarżycielski monolog Danuty Mutter stylizowany na Wielką Improwizację. Kolejna, po obojętnych bogach, wyższa instancja zawiodła, urzędowy wniosek o zadośćuczynienie za „krzywdy dzieci, za wojny i powstania” został odrzucony. Staje przed nami topornie ciosana, odrażająca głupotą kobieta o prymitywnej twarzy i ośmiela się  śpiewać „Pieśń Oburzenia, pieśń tworzenia nowej mnie. Siła i dzielność pozwalają mi krzyczeć, stać tu prosto z rozwianymi włosami i umorusanym płaszczem wyszarpniętym spod tyłka Polski”. Mówi w imieniu wszystkich udręczonych, doprowadzonych do ostateczności kobiet. Pozostawionych samym sobie przez państwo, kościół i sąsiadów. W legnickim spektaklu to one zyskują wreszcie głos. Donośny, niepokorny, chwilami szyderczy, odwracający hierarchię wartości uznawanych za niepodważalne.

Jedynym wyjściem z błędnego koła polskiej historii jest wybaczenie, o które dopomina się Danuta, odpuszczenie samym sobie, bo nie ma bogów, którzy mogliby to zrobić. Nie był w stanie dojść do tego stanu Stefan „Herakles”. Ścigany przez wściekłe furie wspomnień dawnych zabójstw wolał rzucić się pod pociąg. W finale przedstawienia Liber doprowadza jednak do spotkania dwóch kobiet uwięzionych w splocie grzechów dawnych i nowych. Półnaga, zakrwawiona profesorowa Markiewicz trzęsie się, oczekując bezskutecznie na boskie wyroki. Nie usłyszy ich, ale Danuta odda jej zielony płaszcz, za sprawą którego spotkały się w tym miejscu poza czasem. Dwóm furiom uda się podać sobie ręce ponad ich zmarłymi i ofiarami, choć ten gest też nie do końca jest jednoznacznym i naiwnym rozwiązaniem. Spuentuje go znowu Kasandra, wracając z piosenką „Gdzie są chłopcy z tamtych lat” i powtórzonym wielokrotnie jej refrenem „Kto wie czy było tak?”.

Po przedstawieniu na Piekarach wychodzi się jednak jak po oczyszczającym zabiegu podania odtrutki na narodowe demony, które tak wyraźnie dały o sobie znowu znać w ciągu ostatniego roku. Głos Libera, choć posługujący się kompletnie inną estetyką, można postawić w jednym szeregu z „Niech żyje wojna!!!” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego czy „Między nami dobrze jest” Doroty Masłowskiej i Grzegorza Jarzyny. Przedstawieniami uwierającymi, często niepoprawnymi, ale wyraziście dyskutującymi z naszym tu i teraz zdefiniowanym wiecznie przez nieszczęsną polską historię.

Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy
III Furie
scenariusz: Sylwia Chutnik, Magdalena Fertacz, Małgorzata Sikorska-Miszczuk
reżyseria i aranżacja przestrzeni: Marcin Liber
muzyka na żywo: zespół Moja Adrenalina
ruch sceniczny: Iwona Pasińska
premiera 8 marca 2011


(Agnieszka Rataj, „Historio, cożeś ty za furia?”, Didaskalia 103/104, czerwiec-sierpień 2011)