Drukuj

To – niestety – przedstawienie „modne”, powstałe według pewnej formuły, która dominuje obecnie na kilku polskich scenach. Czy w obecnych czasach wszystko musi być polane sosem ironii? Czy poważna refleksja jest naprawdę niestrawna i nie do wytrzymania? Na scenie pojawia się plejada postaci, mniej lub bardziej potrzebnych i interesujących niemniej jednak rewelacyjnie odegranych przez legnickich aktorów. O spektaklu w reżyserii Marcina Libera pokazanym na festiwalu w Zielonej Górze pisze Marta Odziomek.

Na „III Furie” powędrowaliśmy do hali Zefamu – fabryki mebli. Skądinąd to oczywiste, że spektakle z Legnicy lubią „wędrować” po mieście, zatrzymywać się w opuszczonych fabrykach, halach, piwnicach i adaptować ich przestrzeń na potrzeby spektaklu. Nie inaczej było w tym wypadku. Hala Zefamu zmieniła się w przestrzeń teatru – po lewej stronie zawisł biało-czerwony mural przedstawiający pewne wydarzenia z historii Polski. Na środku sceny i po jej bokach ustawiono po dwa rzędy czerwonych, plastikowych krzesełek, które sugerowały kilka miejsc: dworcową poczekalnię, salę przesłuchań, studio telewizyjne. Spektakl raz ma konwencję telewizyjnego show typu „rozmowy w toku” i dzieje się tu i teraz, raz przenosi się w przeszłość i przestrzeń przestaje znaczyć cokolwiek.

Spektakl powstał na podstawie tekstu trzech kobiet-pisarek: Sylwii Hutnik, Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk i Magdy Fertacz. Nie jest to jednak tekst spójny, koherentny. Wyraźnie dzieli się na dwie części, nieprzystające do siebie, a połączone jedynie figurą matki-furii.

Aktorzy siedząc na krzesłach lub przechadzając się opowiadają swoje historie. Jest ich wiele, ale dwie z nich są najważniejsze, bo łączą wszystkie pozostałe. Pierwsza z nich to opowieść o rodzinie Mutterów – babka Mutterowa za czasów wojny wydała w hitlerowskie ręce Panią Markiewiczową dlatego, że ta bogata warszawianka nie chciała oddać jej swojego płaszcza. Historia mści się na Mutterach, a dokładniej na życiu wnuczki Stefanii, która wpierw (chyba raczej z głupoty, na pewno nie z wyrafinowania) zabija trójkę swoich dzieci, a potem rodzi jej się Dzidzia – „upośledzony kadłub, nie człowiek”. Trzeba przyznać, że owa pierwsza historia bardzo przykuwa uwagę widza i powoduje, że targają nim liczne emocje.

Gdyby tylko reżyser na tym zakończył swój spektakl! Ale nie – przed nami jeszcze kilkadziesiąt minut drugiej części opowieści o drugiej matce: właśnie o Markiewiczowej, która wydała na świat syna, niby patriotę, ale takiego co to strzelał do zdrajców narodu z polecenia AK, torturował: komunistów, prostytutki, nawet księży. Ta druga część spektaklu ciężka jest od wiszącego w powietrzu pytania: „czy takie zachowanie było moralne?”. Cóż – warto się nad tym zastanowić, ale może nie podczas tego samego wieczoru. Ta druga część sprawiła, że zatarły się dość mocne i pozytywne emocje towarzyszące pierwszej części, w efekcie czego spektakl opuszczało się z pewną ciężkością i znużeniem.

Oprócz dwóch, skrajnie różnych matek (jedna, inteligentka, miastowa, uwikłana jest w polski patriotyzm, druga – w polskie „chłopstwo”, głupotę, biedę) na scenie pojawia się plejada postaci, mniej lub bardziej potrzebnych i interesujących niemniej jednak rewelacyjnie odegranych przez legnickich aktorów. Spektakl-show prowadzi MC Apollo (Rafał Cieluch w wybitnej roli, chyba najlepszej w tym spektaklu) stylizowany na batmanowskiego Jokera, z tym że w kolorach biało-czerwonych. Zresztą, większość tego, co znaczy, jest czarno-białe.

Jest też para warszawskich gejów, nawiązująca do bohaterów filmu „Brokeback Mountain” choć zastanawia mnie, dlaczego akurat oni stali się inspiracją dla reżysera. Jest też na przykład Matka Boska Częstochowska, jest polski chłop i polski bezdomny, jest polska dziwka i jest polski ksiądz. Wszystko po to, by pokazać Polskę i Polaków, zastanowić się nad rolą historii, Boga, drugiego człowieka w naszym życiu - również w szerszym kontekście (po to zostają wykorzystane toposy z mitologii). Szkoda tylko, że spektakl zrobiony został podług pewnej formuły, już nam dobrze znanej…

Bo „III Furie” to – niestety – przedstawienie „modne”, powstałe według pewnej formuły, która dominuje obecnie na kilku polskich scenach. Pisząc to, mam na myśli przede wszystkim wałbrzyskie realizacje Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, spektakle Jana Klaty (Wrocław, Kraków), Lecha Raczaka oraz teatralne próby Radosława Rychcika (również Wałbrzych). Marcin Liber, reżyser „III Furii” zebrał to, co w polskim teatrze dobrze się sprzedaje – „Paszporty Polityki” dla duetu Strzępka i Demirski swoje, jak widać, zrobiły. Spektakl sprawił niestety, że legnicki zespół będzie mi się od teraz mylił z wałbrzyskim. Tyle tu podobieństw i w samej konstrukcji utworu i w formie przedstawieniowej do spektakli innych reżyserów.

Nie mogę zgodzić się również na sposób formułowania myśli w tym spektaklu – wiele mądrych spostrzeżeń zaprojektowanych jest jako kpina, podanych przez aktorów w formie żartu, dowcipu, dobrego kawału. A nawet, jeśli pojawią się jakieś nie ironizujące refleksje, to od razu zostają przykryte jakimś gagiem czy to słownym, czy sytuacyjnym. Czy w obecnych czasach wszystko musi być polane sosem ironii? Czy poważna refleksja jest naprawdę niestrawna i nie do wytrzymania? Czy my, odbiorcy, naprawdę jesteśmy tacy nieznośni, że trzeba wszystko dla nas upraszczać, banalizować i serwować jako dobry żart? Nie sądzę…

(Marta Odziomek, „Gry pozorów”, Dziennik Teatralny, 18.06.2011)

Od redaktora serwisu:
Cytowana recenzja to fragment tekstu o jednej z trzech sztuk zaprezentowanych w piątek 17 czerwca w drugim dniu zielonogórskiego Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Pro Vinci. Całość tekstu można przeczytać TUTAJ.