Drukuj
Przemysław Wojcieszek od przełomu wieków intryguje filmami i sztukami teatralnymi, w których nie obawia się pokazywać Polski "B" i kreślić portretów skompromitowanych i okiełznanych buntowników. Jednocześnie, niepokorny reżyser, który ma w dorobku epizod właściciela firmy dystrybucyjnej oraz organizację festiwalu filmowego, bulwersuje bezkompromisowymi wypowiedziami, pracując na status enfant terrible polskiej reżyserii filmowej. Pisze Lech Moliński.


Wejście z offu

Końcówka wieku XX i początek nowego stulecia to czas klęski nieurodzaju w rodzimym kinie. Trudno było o dorodne plony, kiedy słabość instytucjonalna i brak środków na produkcję filmową, powodowały, że powstawało bardzo niewiele filmów. W dodatku bardzo ograniczona została możliwość startu dla nowych reżyserów. W drugiej połowie lat 90. niełatwo znaleźć profesjonalne filmy sygnowane nazwiskami debiutantów. Jednocześnie dokonała się rewolucja sprzętowa - z impetem na rynek wdarły się poręczne i tanie kamery cyfrowe, na których pracowali dokumentaliści (np. Paweł Łoziński), ale także filmowcy niezależni, którzy szybko zaczęli być postrzegani jako nadzieja na pokonanie słabości polskiego kina, zastałego zarówno w formie, jak i w składzie osobowym.

Wśród najbardziej obiecujących nazwisk pierwszej fali polskiego offu znajdował się Przemysław Wojcieszek (obok m.in. Jacka Borcucha czy grupy Sky Piastowskie). 25-letni reżyser zadebiutował w 1999 r. godzinnym filmem "Zabij ich wszystkich", w którym pokazał co dzieje się, gdy w życie dwojga młodych ludzi wkracza przemoc, a frustracja wykonywaniem źle opłacanej pracy, wiąże się z zagubieniem w dorosłym życiu. Budżet filmu wyniósł 26 tysięcy złotych, które autor uzyskał dzięki sprzedaży praw do scenariusza "Poniedziałku"  Witoldowi Adamkowi.

Film zwrócił uwagę na młodego reżysera-amatora, będącego wnikliwym obserwatorem postaw rówieśników. Rozgłosu starczyło, by rok po zrealizowaniu "Zabij ich wszystkich" , Wojcieszek wszedł na plan kolejnego projektu - "Głośniej od bomb" , który powstawał już w znacznie bardziej komfortowych warunkach, co zaowocowało Nagrodą Dziennikarzy na "Prowincjonaliach", a także laurami aktorskimi (w Gdyni za debiut dla Magdaleny Schejbal i dla Krzysztofa Czeczota na festiwalu "Młodzi i Film" za najlepszą rolę męską).

Kariera reżysera nie popłynęła jednak wartkim strumieniem. Powodów było kilka. Począwszy od typu kina, proponowanego przez Wojcieszka, przez jego krnąbrny charakter i dążenie do zachowania niezależności, obrony swojego autorskiego kina. Przemysław założył firmę dystrybucyjną "Traffic Films", odpowiedzialną za wprowadzenie do kin "Głośniej od bomb", a później także następnego filmu w jego reżyserii - "W dół kolorowym wzgórzem". Samodzielna dystrybucja miała pozwalać na gromadzenie środków na kolejne realizacje.

Wojcieszek mówił w 2002 r. Stopklatce o przyczynach założenia działalności dystrybucyjnej: - Nie wiem, czy to jest dobry pomysł, ale jedyny, jaki mam. Oczywiście, poza wyjazdem z kraju. Jakby nie kombinować, to żeby zrobić film, dobrze jest mieć odłożone przynajmniej trochę pieniędzy. Jeśli będę miał jakieś własne pieniądze, to łatwiej będzie znaleźć kolejnych inwestorów.

Jednak de facto zajęcie to okazało się mocno absorbujące i stopujące artystyczne zapędy młodego filmowca. "Doskonałe popołudnie"  do kin wprowadził już ktoś inny, teraz na regularną dystrybucję czeka "Made in Poland" , film w którym Wojcieszek powraca do bohaterów znanych już z desek teatralnych, gdzie triumfy święciła sztuka pod tym samym tytułem. W międzyczasie walczący intensywnie o własną niezależność twórca organizował również polską wersję amerykańskiego festiwalu "Slamdance". Cel był podobny, jak przy dystrybucji: zdobywać środki na kolejne filmy. Efekt? Również dość zbliżony: znaczna absorpcja czasu.

Portrecista gorszej Polski

Jednak, mimo przeszkód produkcyjnych, przez przeszło dekadę udało się Wojcieszkowi uzbierać pewien dorobek filmowy. Łącznie z amatorskim "Zabij ich wszystkich", doczekaliśmy się pięciu tytułów spod reżyserskiej ręki autora "Made in Poland". We wszystkich tych obrazach Przemysław Wojcieszek przygląda się bohaterom typowo polskim, mocno zakorzenionym w naszej rzeczywistości. Nie są to postaci, które świat przyjmuje z otwartymi rękami. Raczej są niepotrzebni, nie przynależą do uprzywilejowanej klasy średniej.

Można powiedzieć, że sytuacja wchodzących w dorosłość osób, którym Polska nie ma za wiele do zaoferowania, powinna być wyrzutem dla reszty społeczeństwa. Tak się jednak nie dzieje. Zamknięci w getcie, jakim w istocie jest dla nich prowincja, pozbawieni perspektyw, bohaterowie nie wpłyną na losy świata. Nieuprzywilejowani z różnych względów, żyjący w kraju, w którym transformacja ustrojowa nie zakończyła się pełnym sukcesem.

Bohaterowie "Zabij ich wszystkich" reagują krzykiem i agresją na zastaną rzeczywistość. Buntownicze nastawienie nie może jednak przynieść trwałych sukcesów, zwłaszcza, że punkowa z ducha kontestacja pachnie w przypadku pierwszej filmowej próby reżysera niedojrzałością, co akurat jest charakterystyczne dla młodzieżowych protestów, ale także bezsilnością i totalnym zagubieniem. "Tu nie będzie rewolucji", taki tytuł nadał kiedyś swojemu kawałkowi zespół Big Cyc i łatwo dostrzec, że u Wojcieszka również nie ma szans na przewrót.

Zwłaszcza, że w kolejnych filmach buntownicza postawa protagonistów ma wymiar coraz bardziej konformistyczny. Nigdy nie chodzi o zmianę świata, ale bunt na użytek prywatny, o walkę o własne miejsce w bezlitosnym świecie dorosłych. Dwudziestoparolatkowie z "Głośniej od bomb" wiodą szary żywot w prowincjonalnym miasteczku, z utęsknieniem spoglądając na kolorowy świat, znany z ekranu telewizora. Jednak w finale decydują się zostać w małej miejscowości i tam ułożyć sobie życie. To akt odwagi, ale w wymiarze jednostkowym, nie ma mowy o pozytywistycznym dążeniu do zmiany rzeczywistości dookoła. Heroizmu starcza wyłącznie na użytek własny. Rysiek z filmu "W dół kolorowym wzgórzem" dba już wyłącznie o nadanie sensu swojej egzystencji, chce odzyskać to, co "mu się należy", a co utracił w trakcie pobytu w więzieniu.

Wszystkie te dylematy są dziwnie znajome, tak naprawdę pokolenie dzisiejszych trzydziestokilkulatków borykało się z nimi na przełomie wieków. Bo Wojcieszek umieszcza akcję zawsze "tu i teraz", nie szuka wyabstrahowanej przestrzeni, w której mógłby umieścić opowieść, pokazuje Polskę, mieszkańców tego kraju, którzy próbują ułożyć sobie życie nad Wisłą, Odrą, ale też Widawą i Sanem. Bohaterowie "Doskonałego popołudnia" postanawiają opuścić Warszawę i w rodzinnych Gliwicach założyć działalność wydawniczą. Postawa dzielna, ale sam film nie spodobał się tak, jak poprzednie realizacje reżysera, chyba głównie dlatego, że udanie wyważone w "Głośniej od bomb" czy "W dół kolorowym wzgórzem" proporcje między przesłaniem optymistycznym i pełnym nadziei, a dawką niewiary w bezproblemową realizację planów, tym razem zdominował naiwny optymizm. W tym przypadku kino społeczne Wojcieszka straciło na wiarygodności.

W zawieszeniu

Być może względne niepowodzenie "Doskonałego popołudnia" stało się jednym z katalizatorów kilkuletniego rozbratu reżysera z kinem. Zrealizowany w 2005 r. film do kin trafił dopiero dwa lata później, a w międzyczasie autor połknął bakcyla teatralnego. Stało się tak za sprawą propozycji Jacka Głomba z teatru w Legnicy, który dał Wojcieszkowi możliwość zrealizowania na scenie "Made in Poland". Wcześniej był to scenariusz filmowy, ale fiasko starań o przeniesienie go na ekran, dało reżyserowi impuls do zmierzenia się z materią teatralną.

Wielki sukces, podparty najważniejszymi nagrodami sezonu, a także zniechęcenie do skomplikowanego procesu produkcyjnego w kinie, pospołu wepchnęły go w ramiona teatru: - Teatr jest miejscem, które jak żadne inne pozwala przełożyć energię aktorską na cios energetyczno-emocjonalny otrzymywany przez widza - mówił w rozmowie z Marcinem Kamińskim. W nowym miejscu nadal kontestował polskość, jednocześnie pokazując, że od niej nie uciekniemy. Reżyser zdecydował się na pracę głównie na własnych tekstach, choć zdarzyło mu się również pracować z dramatem Doroty Masłowskiej "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku".

Po kilkuletniej koncentracji na działalności teatralnej, Wojcieszek podjął próbę powrotu na filmowe łono, czego efektem jest czekający na premierę "Made in Poland", tekst już doskonale znany, właśnie dzięki sukcesowi scenicznemu.

Ciekawy jest status twórcy zawieszonego między teatrem a kinem, który tak naprawdę nie ma klarownej sytuacji w żadnym środowisku. Teatr kultywuje hierarchiczność wynikającą z posiadania odpowiedniego wykształcenia. Wojcieszek nie ma dyplomu reżysera teatralnego. Nie ukończył również studiów na kierunku reżyserii filmowej, ale w kinie podobna luka w edukacji przeszkadza znacznie mniej, wszak z powodzeniem funkcjonują na rynku tacy reżyserzy jak: Konrad Niewolski, Patryk Vega czy Paweł Borowski, absolwent ASP. Jednak w teatralnej rzeczywistości na szacunek wciąż pracuje się dyplomem.

- Kino jest fajne. Jest szalenie irytujące, wypompowuje z Ciebie energię. Przez kino nie chce Ci się żyć. Nienawidzisz innych ludzi. Ale właśnie dlatego, że stawka jest zdecydowanie dużo wyższa. W teatrze możesz nawciskać np. na papieża, co tylko ci do głowy przyjdzie, ale dla raptem kilku tysięcy osób. W kinie masz szansę na to, żeby trafiło to do kilku milionów - przyznawał nam w 2007 r. Wojcieszek.

Jak pokazuje niedawna premiera "Królowych Brytanii", twórca wciąż zamierza pozostawać w stanie zawieszenia między dwoma sztukami. Teatr ratuje go przed pracą przy telenowelach i daje dużą wolność artystyczną, dla takich argumentów warto trwać w rozkroku.

Bezkompromisowe wypowiedzi

Przemysław Wojcieszek od początku słynął z radykalnych diagnoz i ostrych wypowiedzi na temat branży, Polaków i ich mentalności. - Ja, odkąd siedzę w teatrze, przestałem jeździć nawet na festiwale filmowe, przestało mnie to obchodzić. Pewnie z tego powodu za jakiś czas skończę z robieniem filmów, bo stopień obrzydzenia, jaki mnie ogarnia w związku z tym półpornograficznym otoczeniem, które towarzyszy kinu, jest tak duży, że chyba zostanę w teatrze - powiedział kilka lat temu "Przekrojowi". "Półpornograficznym otoczeniem" nazywając przedstawicieli branży filmowej.

Od lat o Wojcieszku mówiono per "niezależny reżyser", co on na to w tej samej rozmowie: - Posłuchaj, po chuj mi niezależność, jeśli ma ona polegać na tym, że jeżdżę na festiwale offowców i spotykam się tam z setką ludzi, których najbystrzejsze pytanie dotyczące filmu, nad którym pracowałem półtora roku, brzmi: "Jaki był budżet?" albo "Na jakim sprzęcie kręciłeś?". Przemysław nie boi się punktować słabości Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, krytykować polskiego kina, pomstować na mentalność Polaków, ale w tym swoim poirytowaniu zastaną rzeczywistością pozostaje autentyczny. Z ludźmi się kłóci (pospierał się np. z Dorotą Masłowską przy pracy nad "Dwoma biednymi Rumunami…", na etapie postprodukcji zmieniał  producenta "Made in Poland"), ale kto będzie triumfował w ostatecznym rozrachunku?

Na pewno Wojcieszek ma spore szanse. Chociażby na to, by pozostawać zawsze w zgodzie z samym sobą, a to dla artysty niezwykle wysoka wartość. Bezkompromisowy, szczery w swoim kinie, ale jednocześnie przechodzący ewolucję, wciąż doskonalący warsztat i szukający nowatorskich sposobów opowiadania, czego najlepszym przykładem jest najnowszy film, kipiący punkową energią, zrealizowany z artystyczną dezynwolturą, zrobiony w Polsce, ale - przy całej lokalności tematycznej - bardzo światowy.

(Lech Moliński, „Przemysław Wojcieszek – bez kompromisów”, www.stopklatka.pl, 20.11.2010)