Drukuj
- Absolutnie teatr i absolutnie legnicki, ale dwa razy do roku jakaś mała przygoda z filmem raczej by mi nie zaszkodziła. To byłoby dla mnie idealne rozwiązanie. Wypełniałoby moje luki finansowe, pragnienie przygody, poznawania nowych ludzi, a przede wszystkim zapewniałoby ciągły rozwój – mówi aktorka Joanna Gonschorek, odtwórczyni roli major Czesławy Grążel w komedii Jacka Głomba „Operacja Dunaj”, w rozmowie z Bartłomiejem Rodakiem.



*Po „Operacji Dunaj” Paweł Felis na łamach „Gazety Wyborczej” ogłosił cię aktorskim odkryciem i dodał, że twojej genialnej gry Jackowi Głombowi mogłoby pozazdrościć wielu reżyserów.

– Miło mi. Jego recenzja bardzo mi się podobała. Wskazał co prawda parę wad, ale zauważył, że „Operacja Dunaj” to przyzwoity powrót do kina komercyjnego. Nie do końca rozumiem opinie, w których mówi się, że to płytka komedia i zły temat. Założeniem było zrobienie filmu dla ludzi i to się udało. Jeśli ktoś ma ochotę przeżywać rozdarcia duszy, to nie podczas tej produkcji.

*O ile zdania nt. filmu są podzielone, twoja rola zbiera wyłącznie pozytywne opinie...

– Rzeczywiście, nie zbieram batów, natomiast wątek Grążlów obrywa. Mówi się o nadmiernej wielowątkowości filmu i pada przykład małżeństwa Grążlów jako ten niepotrzebny. Mnie się wydaje, że bez niego byłoby zbyt monotonnie. Jesteśmy takim przerywnikiem, innym klimatem. Co do pochwał na mój temat, bardzo mnie cieszą, ale kiedy na siebie patrzę, łapię się za głowę i gryzę w język, bo przecież wszystko można było zrobić lepiej.

*Czym różni się praca na teatralnych deskach od tej przed kamerą?

– Poprzednie wakacje były pierwszą moją przygodą z filmem. I „Operacja Dunaj”, i gościnny występ w serialu „Na dobre i na złe”. Co prawda grałam także w teatrach telewizji („Made in Poland”, „Ballada o Zakaczawiu” i „Wschody i zachody miasta” – przyp. red.), ale to coś zupełnie innego. Pierwszy raz miałam do czynienia z takim budowaniem roli. W porównaniu do teatru wszystko dzieje się do góry nogami, zaczyna się od ostatniej sceny, a często kończy na pierwszej. Nie ma logicznego ciągu. To mnie stresowało, dopiero się uczyłam. Wkurza mnie też, że w filmie jest koniec i kropka. W teatrze, kiedy coś nie wychodzi, w następnym spektaklu mam szansę to poprawić, a tutaj kicha. Poza tym na scenie jest się w toku roli. O danej godzinie ruszam do ataku, nikt mi nie przerywa. W filmie natomiast wciąż trzeba czekać. To umiejętność utrzymania się w ciągłych pauzach, które trwają dłużej niż samo kręcenie.
Dlatego nigdy nie zrezygnuję z teatru. Wydaje mi się dużo głębszy, więcej można w nim przeżyć. Teatr to magia, coś, co kocham. Film tylko lubię, ale to fajna przygoda. W teatrze jestem już wiele lat i ta odmiana dobrze mi zrobiła, żeby zrobić krok do przodu.
Ale jest jeszcze jedna zasadnicza różnica. Zawsze bałam się, że kamera, ja przed nią, a wokół ci wszyscy ludzie skupieni na mnie... Na próbach w teatrze jest kameralnie, czasami tylko aktor i reżyser, wszystko dzieje się w małym gronie. A tu nagle kilkadziesiąt osób, a ja właśnie mam się dobierać do mojego filmowego męża – Zbyszka Zamachowskiego...

*Wywołałaś temat. Zamachowski, podczas pobytu w Legnicy, bardzo chwalił pracę z tobą. A jak ty ją oceniasz?

– Cudownie. Zbyszek to superfacet. Przed zdjęciami miałam ogromną tremę, ale on na wstępie rozwiał wszystkie lęki. To doskonały aktor z niezwykłą łatwością komediową, ale to także fantastyczny człowiek, który był dla mnie wielkim wsparciem. Ma w sobie niezwykły spokój, wyciszenie, ogromną pokorę i szacunek wobec pracy całej ekipy. Nie ma w nim krzty gwiazdorstwa, chociaż niewątpliwie jest gwiazdą, za to widać umiłowanie do zawodu. Praca z nim była wielką przyjemnością.

*Major Grążlowa to herod-baba. Ile jej jest w tobie?

– Jedynie w drobnym kawałku – żądzy władzy w rodzinie. To akurat moja wada, bo jestem na etapie totalnej walki z samą sobą. Staram się przestać mieć pragnienie kontroli nad wszystkim, co dzieje się z moimi bliskimi i wokół nich. Grążlowa też kontroluje, tyle że ona z tym nie walczy, bo uważa, że tak ma być. Poza tym łatwo gra mi się takie role i, odkąd pamiętam, w takich mnie obsadzano. Może przez mój donośny głos, pewien tembr czy ekspresyjność. Ale nie jestem herod-babą, przynajmniej staram się nie być.

*Wspomniałaś, że obsadzano cię w podobnych rolach, a w jakich ty sama czujesz się najlepiej?

– Odkąd jestem w Legnicy od Jacka Głomba zawsze dostawałam fajne propozycje. Jednak trudno mi powiedzieć, w jakich rolach czuję się dobrze. Chciałabym raczej znaleźć taką kreację, która będzie dla mnie czymś nowym, pewnym wyzwaniem, eksperymentem, pozwoli osiągać nowe cele, a przez to się rozwijać.

*O rozstaniu z teatrem nie myślisz. Ale czy chciałabyś bardziej posmakować filmu?

– Nie oszukujmy się. Film ciągnie za sobą także pieniądze, a te w życiu są ważne. Ale z teatrem, jak już wspomniałam, nie ma porównania. Dlatego mój ideał wygląda tak: absolutnie teatr i absolutnie legnicki, ale dwa razy do roku jakaś mała przygoda z filmem raczej by mi nie zaszkodziła... To byłoby dla mnie idealne rozwiązanie. Wypełniałoby moje luki finansowe, pragnienie przygody, poznawania nowych ludzi, a przede wszystkim zapewniałoby ciągły rozwój. Każdy aktor ma takie swoje małe „ego”, żeby robić coś więcej, dalej i szerzej, więc chętnie posmakuję czasem filmu, ale z powrotem do legnickiego teatru, obowiązkowo. Poza tym w Legnicy mam przyjemność pracować także z moją przyjaciółką Kasią Kaźmierczak w Stowarzyszeniu Inicjatyw Twórczych. Praca z młodzieżą i ludźmi z marginesu społecznego leży mi na sercu, i to chcę robić. Odpowiada mi kombinowanie takiego świata, w którym wykorzystujemy teatr do rozwoju innych ludzi, kiedy teatr ma także wymiar społeczny.
Kiedy urodziłam syna, chciałam zupełnie odejść od teatru i skupić się na działaniu stricte, „teatr – jako misja społeczna”. Ale po roku urlopu i roku choroby, która zahamowała mi pracę na scenie, okazało się, że to jest coś, za czym tęsknię najbardziej. Wtedy stwierdziłam, że to potrafię robić najlepiej, i że tak powinno być. Mam w życiu szczęście, że znalazłam to, co kocham i to robię, więc bez sensu jest kombinowanie. W dodatku często spotykam się z reakcjami, że to się ludziom podoba, więc chyba wszystko jest na właściwym miejscu.

*W Legnicy jesteś od 1996 r. Od tamtej pory zagrałaś tu w 43 sztukach. Wnioskuję, że na razie nigdzie się nie wybierasz. Czy można powiedzieć, że Legnica to twoje miejsce na Ziemi?

– Na ten moment na pewno tak. Ale ja jestem raczej „wioskowa” dziewczyna i marzę o tym, żeby kiedyś kupić dom na wsi i tam żyć. Na pewno pokochałam Legnicę. Tutaj wydarzyło mi się mnóstwo rzeczy. Tutaj spotkałam kolejne miłości, poznawałam przyjaciół, tutaj urodził się i wychowuje mój syn. To ogromny kawałek mojego życia i moje serce mocno jest w tym mieście. Mówię o sobie, że pochodzę z Oławy, ale jestem z Legnicy. Cała moja kariera zawodowa to Legnica. Tu miałam przyjemność współtworzyć ten teatr, mogłam tu być, kiedy wspinał się na szczyty. A przyjechałam tu od razu po studiach. Pamiętam, jak nas straszyli Legnicą: „Jak nie będziesz się uczył, wylądujesz w legnickim teatrze!”. Mimo to razem z Przemkiem Bluszczem i paroma innymi ludźmi zaryzykowaliśmy. Znajomi pukali się wtedy w głowę, dzisiaj zazdroszczą. Ale to chłopaki wyczuli, że tu będzie się dziać coś dobrego. Mam świadomość, że złapałam wtedy pana Boga za nogi. Myślę, że teatr legnicki przejdzie do historii teatru polskiego i cieszę się, że miałam szczęście w tym uczestniczyć. Rozwijanie się przy Januszu Chabiorze czy Anicie Poddębniak to dla mnie lekcja dobrego teatru. Ten zespół od początku był budowany na zasadzie współpracy, co, niestety, rzadko się zdarza na innych scenach polskich. Tutaj nigdy nie było gwiazdorstwa. Czasem nawet śmiejemy się, że przydałaby się jakaś zmanierowana gwiazda. U nas praca oznacza totalną współpracę i to jest to, czego zawsze mnie uczono. Kiedy chcesz uprawiać dobry teatr, pamiętaj, że tworzysz go z ludźmi. Jeżeli ktoś idzie tylko po swoje, nie pracuje na całość, to jest dupa.

*„My się Czechosłowacji skurwić nie pozwolimy, (...) a tych wszystkich, co nas chcą porzucić, zdradzić i oszukać, naszą pancerną pięścią ściśniemy za imperialistyczne jaja”. To cytaty z Grążlowej. W filmie nie owijasz w bawełnę. Życie też ściskasz za jaja?

– Nie wydaje mi się. W pracy z młodzieżą jestem, co prawda, tzw. złym policjantem, potrafię przycisnąć, ale to raczej taka moja przykrywka. Wiedzą, że czasem używam mocnych słów, kiedy muszę coś ogarnąć. Mam mocny głos i to do nich trafia. Ale prywatnie jestem spokojna, nie wyznaję podejścia: wóz albo przewóz. Łagodność jest dużo lepszą metodą na życie. Wciąż dążę i szukam spokoju, w tę stronę zmierzam. Kiedy rozwiązuję konflikty staram się robić to pokojowo, a nie agresją i walką. No... chyba że nie da się inaczej.
Ostatnio usłyszałam przeogromny komplement. Ktoś powiedział mi, że w rzeczywistości wyglądam zupełnie inaczej. Tak. Przyjmuję pewne role, zakładam maski, ale to nie jestem ja. Co nie zmienia faktu, że, podobnie jak inne moje bohaterki, major Grążlowa, aby mieć w sobie znamiona prawdy, jest przeze mnie „przepuszczona”.

*Dużo kosztowało cię wykreowanie tej postaci?

– Jestem dość chaotyczna, dlatego w moim przypadku role to efekt intuicji, ale też przemyśleń. Nie wiem, jak to się dzieje. Każdy aktor pracuje inaczej i nie ma na to żadnej recepty. Są tacy, którzy muszą mieć wykuty tekst na blaszkę, wszystko precyzyjnie ułożone i nie ma tam wiele spontaniczności, ale też są superefekty. Są też tacy, którzy nawet tekstu do końca nie znają, ale zaimprowizują i wychodzi świetnie. Ja natomiast jestem gdzieś po środku. Mam potrzebę dobrego nauczenia się tekstu, ale w dużej mierze kieruje się intuicją. Każdy ma swoją metodę na życie i nie można powiedzieć, że jedna jest zła, a inna dobra. Trzeba słuchać siebie i tym się kierować. Tak samo jak w życiu.

*Jeszcze we wrześniu razem z Anitą Poddębniak wystąpisz w najnowszym filmie Magdaleny Holland-Łazarkiewicz pt. „Maraton tańca”. Twój ideał przeplatańca teatralno-filmowego staje się coraz bardziej realny...

– Często jest tak, że po jakiejś roli ktoś cię zauważa, ale w tym przypadku tak nie było. Tu przyczyna była prozaiczna. Drugim reżyserem jest moja znajoma Julka Popkiewicz. Ona poleciła mnie reżyserce, która widziała kilka sztuk naszego teatru, i zaproszono mnie na casting. W dodatku telefon dostałam w przeddzień wyjazdu na wakacje, i tylko dlatego jeszcze mogłam tam pojechać. Spodobałam się i dostałam rolę kobiety, która na maraton tańca wybiera się ze swoim 14-letnim synem i tańczy razem z nim.
Co ważne, wreszcie popracuję z kobietami. W Legnicy są głównie faceci, a mi od dawna się marzyło, żeby zobaczyć, jak się pracuje w babskim gronie.
Pracuję w zawodzie, w którym ruch potrzebny jest do rozwoju. Ale w życiu też tak jest, trzeba wciąż kroczyć naprzód.

*Dziękuję za rozmowę.


(Bartłomiej Rodak, „Nie jestem herod-babą”, Konkrety.pl, 9.09.2009)