Drukuj
- Nie jestem dyrektorem cyrku, nie chcę nikogo zaskakiwać. Rzecz polega na tym, żeby festiwal pokazywał różne oblicza teatru. Dlatego, podobnie jak poprzednio, będzie się rozgrywał w różnych przestrzeniach Legnicy – tak drugą, wrześniową edycję Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego MIASTO zapowiada dyrektor legnickiego Teatru Modrzejewskiej w rozmowie z Bartłomiejem Rodakiem.



*Kultową już niemal sztuką „Made in Poland” 22 czerwca zakończyliście sezon. To ostatnia odsłona tego głośnego spektaklu?

– To przedstawienie dotyka podstawowych spraw związanych z egzystencją, jest stworzone dla współczesnego widza i stąd jego sukces. Nie twórzmy jednak mitologii. Sezon zakończony, ale „Made in Poland” powinniśmy grać, dla honoru domu, do końca świata. Jeżeli podejmiemy decyzję o zdjęciu go z afisza, głośno o tym powiemy. Problem z tą sztuką jest bardziej natury logistycznej. Wynika z nadmiaru innych projektów (od roku 2004 zrealizowaliśmy przecież wiele premier), trudności z zebraniem obsady czy ograniczonych finansów, a nie jest to – przez liczny udział aktorów gościnnych – spektakl tani. Są przedstawienia w historii naszego teatru, które powinny być grane przynajmniej dotąd, dopóki mogą. Tak było z „Balladą o Zakaczawiu” – dopóki mieliśmy wstęp do kina „Kolejarz”, tak też jest z „Made in Poland”.

*Jaki był ten sezon? Czy może pan mówić o zadowoleniu?

– Nie był łatwy. Sprawy biurokratyczno-administracyjno-sądowe utrudniły nam funkcjonowanie. Próby do premiery „Innych rozkoszy”, która miała odbyć się w ubiegłym roku, zawiesiłem, kiedy na wniosek prezydenta Krzakowskiego komornik zajął nam konto. To wpłynęło na atmosferę, na nasze teatralne życie. Poza tym zadowolenie dyrektora to dla mnie kategoria podejrzana. Legnica jest miastem monoteatralnym. Nie można tu uprawiać jednego teatru, dlatego każdym sezonem staram się pokazywać różne jego twarze. Stąd, obok bardzo współczesnych „Fotografii”, graliśmy też kostiumowego „Cyrano de Bergeraca”. Musimy w sposób różny opowiadać o świecie, bo widzowie są różni, a teatr mają jeden. Każda nasza realizacja to próba opowiedzenia innym językiem o rzeczywistości. I, jak to bywa z takimi próbami, jedne wychodzą lepiej, inne gorzej. Powiem okrutnie. Wolę dobrą przyzwoitość od fajerwerków, bo od nich ludzie szybko się spalają. Łatwo jest wybuchnąć i zgasnąć. Trudniej cały czas utrzymywać się na rynku. Od „Ballady o Zakaczawiu”, która 9 lat temu „namaściła” nasz teatr, cały czas plasujemy się w czołówce polskich scen.

*Przyznano wam Dolnośląską Nagrodę Kulturalną „Silesia” za 2008 rok. Poza zaszczytem to także trochę grosza...

– Najbardziej cieszę się właśnie z pieniędzy. Nagroda finansowa jest najsensowniejszym wyrazem uznania, szczególnie dla biednej instytucji. Te sto tysięcy to tyle, ile wystarczy np. na jedną premierę. Pieniądze, które dostaliśmy za projekt „Teatr, którego sceną jest Miasto”, paradoksalnie, wrócą do miasta. Część tej kwoty zasili bowiem festiwal „Miasto”, który przecież narodził się z tego projektu.

*Wakacje to dla teatru czas wytężonej pracy nad przygotowaniem drugiej edycji tego festiwalu. Czym w tym roku zaskoczą nas organizatorzy?

– Nie jestem dyrektorem cyrku, nie chcę nikogo zaskakiwać. Rzecz polega na tym, żeby festiwal pokazywał różne oblicza teatru. Dlatego, podobnie jak poprzednio, będzie się rozgrywał w różnych przestrzeniach Legnicy. Stara winiarnia przy ul. Krętej czy klub garnizonowy przy Bielańskiej to przynajmniej dwa miejsca, które legniczanie odkryją na nowo. Nasz teatr jest teatrem repertuarowym, posługujemy się przynajmniej na równi słowem, jak działaniem. Dlatego cieszy mnie, że w tegorocznej edycji będzie wiele produkcji muzycznych. Śpiew, taniec i ruch będzie odgrywał dominującą rolę, gdyż koledzy z Turcji, Francji, Węgier i Łotwy wybrali tę właśnie formę wypowiedzi. Poza tym gościć będziemy pracujących w słowie Hiszpanów i Czechów, którzy mogą zaskoczyć projektem interaktywnym, podczas którego publiczność będzie wędrować za artystami, nie siedzieć.

*Czy to przypadek, że premiera sztuki o prowokacyjnym tytule „Palę Rosję!”, która otworzy Festiwal „Miasto”, wypada dokładnie 17 września, czyli w 70. rocznicę napaści ZSRR na Polskę?
– Nikt mi nie uwierzy, ale nie było to zamierzone. Na takich przypadkach buduje się jednak rzeczywistość. Festiwal miał trwać od 16 do 20 września, ale w związku z kłopotami finansowymi, musiałem zaoszczędzić na jednej dobie noclegowej... Skróciłem planowane pięć dni – do czterech. No i wyszło, że „palimy Rosję” 17 września...
Przecież, kiedy rozpoczynaliśmy pracę przy festiwalu, nie wiedzieliśmy, że będzie to projekt polsko-rosyjski, w dodatku o takim tytule. Ale jedno drugiemu służy. Takie zbitki ideowo-znaczeniowe powodują, że coś się uważniej ogląda czy, mówiąc brutalnie, łatwiej coś sprzedać. Po prostu – tak wyszło.
Podobnie było z filmem „Operacja Dunaj”. Pewien młody warszawski dziennikarz napisał w recenzji, że wszystko mu się podoba. Pytał jednak, dlaczego ten film jest tak bardzo inspirowany „Pociągami pod specjalnym nadzorem” Menzla. Przecież są gołębie, zawiadowca stacji, mundur kolejowy... I wytłumacz takiemu, że kiedy Jacek Kondracki i Robert Urbański pisali scenariusz w 2007 r., nikomu się nie śniło, że w tym filmie zagra Jiøí Menzel, i że będzie jego opiekunem artystycznym. A w związku z tym, że jest, a na dokładkę jego bohater ma na imię Oscar, wszyscy już wszystko wiedzą. Mogę próbować to odkręcać, ale nikt mi nie uwierzy. Tak czasem działa zupełnie niezamierzony mechanizm medialno-propagandowy.

*10 lipca na festiwalu w Karlowych Warach pokazano „Operację Dunaj”– pański debiut reżyserski na dużym ekranie. Ogólnopolska premiera tego filmu już 4 sierpnia w Nowej Rudzie. Nie zapomniał pan także o Legnicy...

– Biorąc pod uwagę, że był to pokaz festiwalowy, a na festiwalach nikt nikogo specjalnie nie kocha, a już szczególnie komedia nie jest tam popularnym gatunkiem, odbiór był znakomity. Reakcje publiczności były żywe i prawdziwe. A to świetnie rokuje filmowi i nie ukrywam, że jestem w tym względzie wielkim optymistą. Teatr nauczył mnie, że dobra premiera, wobec późniejszego grania, to doskonała prognoza. Młodzi Czesi, stanowiący połowę widowni, świetnie się bawili, szczególnie żywiołowo reagowali na polskie dialogi. Ich uśmiechy świadczą o tym, że to dobry scenariusz z dobrymi dowcipami językowymi. Najważniejsze, że spodobał się właśnie publiczności, bo „Operacja Dunaj” to film dla ludzi. Nie jest to produkt festiwalowo-branżowy, dla salonów. To film „ludowy”. Chciałem, żeby podobał się i Polakom, i Czechom. I żeby mój fryzjer, i pani z kiosku, w którym kupuję gazetę, uśmiechnęła się do mnie po jego obejrzeniu. A okazja taka będzie w Legnicy na uroczystym pokazie 5 sierpnia w kinie „Helios”. Projekcja rozpocznie się o godz. 19, a godzinę wcześniej zaplanowano spotkanie z odtwórcami głównych ról, m.in. ze Zbigniewem Zamachowskim, Maciejem Stuhrem i aktorami czeskimi. Możliwe, że przyjedzie także Tomasz Kot. Legnicki pokaz, na który do sprzedaży trafi ok. 300 biletów, zaplanowaliśmy nazajutrz po premierze ogólnopolskiej, stąd tak liczny w nim udział gwiazd. Natomiast na premierę w Nowej Rudzie biletów już nie ma. Prawie 200 wejściówek rozeszło się w niespełna dwie godziny. I to też dla mnie dobry zwiastun.

*Nie jest to komedia, która wpisuje się w obecny trend polskiego kina komercyjnego...

– Myślę, że może się spodobać. Dotyka ludzkich spraw, a ludzie lubią oglądać siebie. Jest również w dużym stopniu przesiąknięta świetnym czeskim kinem i dowcipem. Ale rzeczywiście, jest to film trochę przeciw temu, co się teraz robi. I nie chodzi tylko o konwencję komedii romantycznej. Po prostu – nikt tak dotychczas nie mówił o historii. W Polsce robi się to na kolanach, patetycznie, jak w „Katyniu”, „Generale Nilu” czy w „Popiełuszce”. W naszym kraju obowiązuje zakaz „robienia sobie jaj” z historii. Kiedy udzielam wywiadów centralnym mediom, wciąż pojawiające się pytanie, które doprowadza mnie do szału, brzmi: „Czy pan się nie bał?”.

*A czy pan się nie bał?

– Nie wiem. Tak chciałem, a Czesi w tym pomogli. Wszystko jest szlachetne i w granicach smaku, nie jest to dowcip biesiadny ani rechot. Poruszamy się w fajnej, sensownej i zjadliwej rzeczywistości, aczkolwiek ironicznej i złośliwej w stosunku do stereotypów polskich i czeskich.

*Jesienią Teatr Modrzejewskiej wybiera się na tournée po Syberii ze sztuką „Palę Rosję!”...
– Tytuł sztuki prowokuje, bo żyjemy w rzeczywistości, w której tytuły muszą prowokować. Inaczej nie miałyby szansy przebicia. Pierwotnie spektakl nosił tytuł „Opowieść syberyjska”. Pewnie pies z kulawą nogą nie zwróciłby uwagi na tę sztukę. Działamy w takiej branży, że musimy umieć sensownie się sprzedać. Ale nie interesuje mnie prowokacja. Chcę raczej opowiedzieć o relacjach polsko-rosyjskich tak, żeby obie strony zastanowiły się nad tym, jak jest. I ta sztuka dotyka pewnego stereotypu narodowego. Jak my postrzegamy Rosjan i odwrotnie. Chcemy z tym powalczyć, pośmiać się z tego czy wykpić, a może nazwać? Wszystko to zanurzone w sosie syberyjskim dodatkowo wzmocni wymowę. My, Polacy, mamy w sobie tę Syberię martyrologiczną, „polską Golgotę”, ale trzeba pamiętać, że kiedyś był to taki dziki zachód – „Kanada Europy”. Zdobywaliśmy i odkrywaliśmy ją zarówno my, jak i Rosjanie. I o tym jest ta sztuka.

*Dziękuję za rozmowę.


(Bartłomiej Rodak, „Palimy Rosję 17 września”, Konkrety.pl, 15.07.2009)