Drukuj
- Dawno mam za sobą szok związany z tym, czego dowiedziałam się o polskim społeczeństwie. Teraz już się niczemu nie dziwię i nie boję się ludzkich reakcji - Anda Rottenberg, była dyrektor Zachęty opowiada w rozmowie z Dziennikiem o swoim życiu, synu narkomanie, poszukiwaniu żydowskich i rosyjskich przodków i dopiero co wydanej książce ''Proszę Bardzo''.


Renata Kim: Napisała pani książkę, w której nie ma ani słowa o sztuce, choć to właśnie nią zajmowała się pani przez całe swoje zawodowe życie. Jest za to opis narkotykowego uzależnienia syna, jego zaginięcie i śmierć, a także obsesyjne poszukiwanie żydowskich i prawosławnych korzeni. Dlaczego ta książka powstała?

Anda Rottenberg: Nie planowałam tego, to był impuls. Ale gdy dostałam propozycję przygotowania książki o moich relacjach z artystami, nagle zrozumiałam, że nie jestem w stanie tego zrobić. Nie w tym momencie mojego życia, bo jest coś, co mnie dusi, i muszę to z siebie wyrzucić. Na przykład złość na polskie organy ścigania, które najpierw przez kilkanaście lat nie potrafiły odnaleźć ciała mojego zaginionego syna, a potem także jego grobu.

Pisanie pomogło?
Nie wiem, ale nie mam pojęcia, co by się stało, gdybym nie napisała tej książki. Ja całe życie pracowałam, a gdy dwa lata temu odeszłam z Muzeum Sztuki Nowoczesnej, zostałam z pustymi rękami. A raczej ze wszystkim, co mnie w ciągu tych ostatnich dwóch lat spotkało: nawrotem starej depresji i nieudolnie prowadzonym śledztwem w sprawie Mateusza. Więc to, że wstawałam rano, siadałam do komputera i pisałam, było dla mnie ratunkiem. Mogłam czytać e-maile, odpowiadać na nie, serfować po internecie w poszukiwaniu przodków. Traktowałam każdy dzień zadaniowo, to pozwalało zachować względną równowagę i doprowadzić w końcu do pogrzebu syna. Ale chyba nie jest mi przez to lżej, bo przecież zawsze lepiej mieć jeszcze nadzieję.

W "Proszę bardzo" przyznaje pani wprost, że nie sprawdziła się jako matka.
Tak. Już dawno to sobie powiedziałam i muszę z tym żyć. Zapewne mój syn był taki, jaki był, bo to ja go urodziłam i wychowałam. Bo miał takiego, a nie innego ojca. Ojca nieobecnego, bo się z nim rozstałam, a ja powtarzałam wychowawcze błędy swoich rodziców. Mając 11 lat, przez cały miesiąc podróżowałam sama po Moskwie i nigdy się nie zgubiłam, ale do dziś pamiętam lęk, że to się może zdarzyć. Po latach, gdy moje dziecko pytało, czy może samo jeździć po Warszawie, mówiłam: tak, choć powinnam była powiedzieć: nie! Dzisiaj wiem, że było mu zbyt ciężko z wolnością, jaką mu dawałam. Pamiętam, że czuł się zagrożony, gdy w stanie wojennym szłam na demonstrację. Nie prosił, żebym została w domu, tylko mówił, że demonstracje są głupie. Bał się o mnie, ale nie potrafił wyrazić tego wprost.

Ma pani poczucie, że zrobiła wszystko, by wyciągnąć syna z narkotykowego nałogu?
Nie wiem, co to jest wszystko. Narkomanowi można pomóc tylko wtedy, gdy on sam uzna, że się chce leczyć. Mateusz mówił czasem, że on sam nie ma w tym wszystkim zbyt wiele do powiedzenia, bo przychodzi taki moment, gdy życiem zaczyna rządzić narkotyk. Nie rodzina i dziecko, tylko heroina. Jedyne, co mogłam wtedy zrobić, to zaproponować, że sama będę mu kupować heroinę, żeby nie musiał kraść i szlajać się po dworcach.

Kupowała pani?
Oczywiście, że nie, bo nie zgadzałam się na jego uzależnienie. A może powinnam była. Nie wiem zresztą, czy udałoby się go uratować. Obie jego dziewczyny mówiły mi, że Mateusz był zadeklarowanym narkomanem, jemu po prostu odpowiadał stan uzależnienia.

Kiedy pani syn przyprowadził do domu swoją drugą, 17-letnią wtedy narzeczoną w ciąży, namawiała ich pani do aborcji. Nie bała się pani do tego przyznać?
Ale na szczęście do aborcji nie doszło i pojawiła się Zosia. Ilekroć myślę, że mogłoby jej nie być, ogarnia mnie paraliż. Mówiąc kolokwialnie, łaska boska czuwała nad nami. A dlaczego o tym napisałam? Bo to prawda. Nie mogłam przecież udawać, że bardzo chciałam, by Zosia przyszła na świat, a jej mamę kochałam od pierwszego wejrzenia. Dzisiaj Alicja to moja ukochana córeczka, ale kilkanaście lat temu nie byłam gotowa na jej przyjęcie.

Dlaczego?
Bo w tamtym okresie codziennie myślałam, by skoczyć z balkonu i skończyć ze wszystkim. Nie radziłam sobie ze sobą, miałam głęboką depresję, ale wiedziałam, że nie mogę rzucić na pół roku pracy w Zachęcie i pójść do szpitala. A przecież wszyscy patrzyli na mnie i czekali na wsparcie. Czułam, że już więcej nie jestem w stanie przyjąć, wcisnąć do swojego życia. Więc chciałam jakoś oddalić od siebie prezent w postaci nowej dziewczyny syna narkomana i ich wspólnego dziecka. Dzisiaj zachowałabym się inaczej.

Czytając pani książkę, miałam wrażenie, że gorączkowe poszukiwanie krewnych wynika przede wszystkim z tego, że straciła pani syna. Bo jego nie jest już pani w stanie odzyskać, a zaginionych bliskich owszem, choćby szperając w archiwach.
Nie myślałam w ten sposób, ale może rzeczywiście tak było. Nie wykluczam, że chodziło mi o skierowanie całej energii w stronę zajęcia, które mogło dać wymierny efekt. Na początku wcale sobie nie wyobrażałam, że moje poszukiwania będą aż tak rozległe. Próbowałam tylko stworzyć elementarną układankę, która później rozrosła się do ogromnych rozmiarów.

Powtarza pani z uporem: muszę odnaleźć tę czy inną nieznaną gałąź rodziny. Dlaczego to takie ważne?
To był imperatyw, którego do dziś nie rozumiem. Wcześniej ich los w ogóle mnie nie interesował. Wiele razy słyszałam przecież o cioci Heli, ojciec pokazywał mi listy od niej, a ja nigdy nie zapytałam nawet, gdzie ona mieszka. A teraz dzwonię do dalekich kuzynów, pytam ich o wspólnych krewnych i dziwię się, że czegoś nie wiedzą. Więc może rzeczywiście był to proces kompensacyjny, straciłam coś i coś chciałam w zamian zyskać. Od śmierci rodziców miałam poczucie, że zostałam sama, Mateusz po zaginięciu bez śladu przez 10 lat też był tylko wirtualny. A poza tym w pewnym momencie pojawiło się poczucie niespełnionego obowiązku, a także winy wobec znanych i nieznanych krewnych. Pisząc, dowiedziałam się dużo o sobie samej: dlaczego tak potoczyły się moje losy, dlaczego podejmowałam w dorosłym życiu takie decyzje. Dużo zrozumiałam.

Na przykład co?
Mama Rosjanka w młodości przeżyła głód w Leningradzie, a potem postanowiła nigdy do głodu nie dopuścić, więc gotowała ogromne ilości jedzenia i wiecznie robiła zapasy. Była wielkim człowiekiem. Patrzyła daleko, miała swój własny świat, w którym nie było miejsca np. na plotki. Czasami żartowała i mówiła: zobacz, we wszystkich oknach leżą poduszki na parapecie, żeby sąsiadki mogły się wychylać i patrzyć, co się dzieje na ulicy. Jej takie przyziemne sprawy nie interesowały. Żyła z rozmachem.

Jest pani do niej podobna?
Mnie ogranicza galicyjski tatuś i jego "rączki całuję szanownej pani". Żydowski krawiec z Nowego Sącza był bardzo konwencjonalny. Jego rozmach kończył się na przegrywaniu różnych rzeczy w karty. I pewnie gdyby nie ta jego konwencjonalność, byłabym innym człowiekiem. Może artystką i nie dbałabym o drugorzędne sprawy, formy cały ten elementarz grzecznościowy w stylu Jana Kamyczka? Bardzo kochałam ojca, ale szybko przestał być samcem alfa w naszym rodzinnym stadzie. Została nim mama. Dla tatusia miałam wyrozumiałość, ale nie traktowałam go poważnie. W wieku 19 lat zostałam jego powiernicą, opowiadał mi o swoich podbojach, skarżył się na mamę. Więc kiedy tak na nowo odkrywałam życie rodziców, zrozumiałam, dlaczego ja sama nie byłam w stanie stworzyć rodziny. Nie lekceważyłam mężczyzn, ale miałam wobec nich wiele oczekiwań. A gdy okazywało się, że ich nie spełniają, łatwo się z nimi rozstawałam. Patrząc z perspektywy czasu, mam poczucie ogromnej straty energii, którą wkładałam w ułożenie relacji damsko-męskich. Nie żałuję żadnego rozstania, żadnego.

A jak to możliwe, że po tylu latach zachowała pani w pamięci tak szczegółowe obrazy z dzieciństwa?
Rzeczywiście, pamiętam całe sekwencje zdarzeń, ale z drugiej strony są całe długie okresy, które zachowały się jako bezkształtne obrazy. To czas, gdy traciłam mojego syna. Pamiętam głównie katastrofy, których byłam świadkiem jako dziecko. Przecież najlepiej pamięta się traumy, a nie świetliste ogrody dzieciństwa.

Taką traumą był widok ojca rozbijającego niebieski porcelanowy serwis w czasie domowej kłótni?
Miałam wtedy 5 czy 6 lat, a wciąż widzę tę scenę tak, jakby wydarzyła się wczoraj. Kiedy weszłam do kuchni, ojciec przestał rzucać talerzami i zapytał: "A ty tu czego?". Pamiętam też lekcję religii w szkole podstawowej, gdy zaczęliśmy wszyscy odmawiać "Ojcze nasz", a Hela, jedna z moich najbliższych przyjaciółek, nie potrafiła powiedzieć tej modlitwy. Stała i milczała. Ksiądz ją zauważył i zapytał: "Nie znasz pacierza?". Kiedy potwierdziła, zapytał, czy jest Izraelitką. Miałam wtedy 12 lat i nie rozumiałam, o co chodzi. Co Hela ma wspólnego z Izraelem? Wszyscy wiedzieli, że jest Żydówką, ale nie było powodu, by o tym mówić. I ta biedna Helka zaczerwieniła się, spuściła głowę, a łzy zaczęły jej kapać na ławkę. Mnie też było wstyd, ale za tego księdza. To była sytuacja napełniona wstydem i dlatego ją zapamiętałam.

A dlaczego do dziś pamięta pani pytanie nauczycielki o to, jaki jest pani ojczysty język?
Bo to też był wielki szok. Kiedy się żyje w dwujęzycznej rodzinie, gdzie mama mówi po rosyjsku, a tata po polsku, to pytanie o język ojczysty jest niezrozumiałe. Nikt nie pyta przecież dziecka, dlaczego ma niebieskie oczy, prawda? Więc kiedy mnie wywołano na środek klasy, nie wiedziałam, co odpowiedzieć. W końcu powiedziałam prawdę, że z mamą po rosyjsku, a z tatą po polsku.

Gdyby ktoś teraz zadał pani pytanie, kim pani jest?
Jestem Polką. To nawet nie był mój wybór, bo gdyby nasza rodzina została w Rosji, byłabym Rosjanką. To kraj mojej kultury i mojego języka, mojego pejzażu. Teraz uważnie przyglądam się żydowskiej części mojego dziedzictwa, ale raczej nie przejdę na judaizm. Ronald Lauder powiedział mi kiedyś: "Ty chcesz przejść na judaizm, a ja ci w tym pomogę". Odpowiedziałam, że nie chcę. Zostałam wychowana w tradycji katolickiej, choć do dziś formalnie nie należę do Kościoła katolickiego. Ale przecież biegałam ze święconką do kościoła, zasiadaliśmy całą rodziną do wigilijnego stołu. Mamie było po prostu obojętne, czy obchodzi Boże Narodzenie dwa tygodnie wcześniej, czy później, a tata się nie sprzeciwiał. Teraz też chodzę do kościoła, nawet częściej niż dawniej.

Czego pani szuka w kościele?
Oczyszczenia duszy.

O co się pani modli?
O przyjaciół, dzieci i rodzinę. Nie modlę się o powodzenie w życiu, tylko dziękuję Bogu za moich bliskich.

Robi pani jakieś plany na przyszłość?
Z tym jest gorzej. Tak naprawdę czekam, by pojawiła się jakaś potrzeba, jakiś plan i chęć, żeby się za to zabrać. Powiem pani coś jeszcze: nie mam poczucia, że cokolwiek mi się w życiu udało.

Anda Rottenberg, która od kilkudziesięciu lat trzęsie polskim światem sztuki, nie ma poczucia sukcesu?
Nie mam, naprawdę. O niczym nie mogę powiedzieć, że zrobiłam to świetnie. Dziś myślę, że powinnam była robić mniej, za to lepiej. Zamiast sześciu wystaw przygotować jedną, za to znakomitą. Mój problem polegał na tym, że nigdy nie umiałam się skoncentrować tylko na jednej rzeczy, nie potrafiłam odmawiać przyjmowania kolejnych propozycji i ta mnogość szkodziła jakości.

W swojej książce bardzo się pani odsłania. Nie obawia się pani nieprzychylnych komentarzy?
To, co najgorsze, już mnie w życiu spotkało. Z czasów, gdy byłam dyrektorem Zachęty, zachowałam duży skoroszyt anonimów wysyłanych na odkrytkach, żeby wszyscy mogli przeczytać, co tam jest napisane. Więc dawno mam za sobą szok związany z tym, czego dowiedziałam się o polskim społeczeństwie. Teraz już się niczemu nie dziwię i nie boję się ludzkich reakcji. Już bardziej napluć na mnie nie można, teraz można mnie tylko zastrzelić.

Wizja strzału w plecy wielokrotnie wraca w pani książce.
Bo żadnego z moich przeciwników nie spotkałam twarzą w twarz. Wszystkie inwektywy, jakie mnie dosięgały, pochodziły od tchórzy schowanych w anonimowym tłumie. I dlatego tak mnie zawsze zaskakuje i wzrusza, gdy w jakimś małym mieście podchodzi do mnie nieznajomy człowiek, nie żaden warszawski inteligent, i mówi: "Znam panią i cenię". To dla mnie prawdziwy prezent od życia.

(Renata Kim, „Nie boję się ludzkich reakcji”, www.dziennik.pl, 24.03.2009)


ANDA ROTTENBERG - krytyk sztuki, kurator, dyrektor Zachęty (1993 - 2000). Właśnie ukazały się jej dwie książki - "Proszę bardzo" i "Przeciąg. Teksty o sztuce polskiej lat 80". W tej pierwszej, wspomnieniowej, autorka opisuje m.in. dzieciństwo i młodość, które w latach 50. i 60. ubiegłego wieku przeżyła w Legnicy.