Drukuj
W Caffe Modjeska wisiał duży ekran, na którym przez sto minut oglądałem zmontowaną z grubsza "Operację Dunaj" - bez czołówki, ścieżki dźwiękowej, napisów (60 procent dialogów wybrzmiewa po czesku) i muzyki. Nie wiem, czy ktoś się już zorientował, że na własne oczy oglądałem siedem miesięcy przed premierą debiut reżyserski Jacka Głomba – zdradza w cotygodniowym felietonie Krzysztof Kucharski.

Byłem w Legnicwood. Trochę takim sposobem, jak Palikot na zjeździe PiS. W przebraniu. NASA zrobiła mi taki kostium, że nie zauważał mnie żaden radar, a przez noktowizor wyglądałem jak Głomb w swojej zielonej kamizelce myśliwskiej obsmarowanej napisami: "Operacja Dunaj". Najbardziej mi się podobało, gdy jakiś czas temu chodził z deklaracją: "Kocham policję". Najważniejsze, że spokojnie mogłem przez specjalną rurkę pociągać czeskiego pilznera. Czułem się jak agent służb specjalnych na urlopie.

W Caffe Modjeska wisiał duży ekran, na którym przez sto minut oglądałem zmontowaną z grubsza "Operację Dunaj" - bez czołówki, ścieżki dźwiękowej, napisów (60 procent dialogów wybrzmiewa po czesku) i muzyki. Nie wiem, czy ktoś się już zorientował, że na własne oczy oglądałem siedem miesięcy przed premierą debiut reżyserski Jacka Głomba.

Po sukcesie nakręconej przez Waldka Krzystka w Legnicwood "Małej Moskwy", pewnie straci swój prestiż Hollyłódź i lokalny konkurent Valbrzychwood przestanie podskakiwać z tymi swoimi biedaszybami. W razie czego zająłbym im nieczynne kopalnie i koksownie, bo mogą je złożyć w pakiecie ofert do jakieś francuskiego filmu o zagłębiu w Nord-Pas-de-Calais czy niemieckiego obrazu dziejącego się w zagłębiach Ruhry i Saary.

Na poniedziałkowej konferencji prasowej żurnalistom pokazano tylko niektóre sceny i wszystkim się podobało. Melduję opinii publicznej, że obejrzana przeze mnie podstępnie całość, przed ostatecznym montażem, też mi się podobała. Już piszę, dlaczego.

Po pierwsze: nie jest to film polityczny ani obraz aspirujący do jakiejś historycznej prawdy. Dotyka on jednak bardzo drażliwych faktów w naszych wzajemnych relacjach sąsiedzkich, które były mocno zamulone bezinteresownymi animozjami. Ten film jest o ludziach z jednej i drugiej strony granicy, ale zrobiony bardzo ciepło. Ale z całym arsenałem narodowych przywar pokazanych w satyrycznych wymiarach, bez złośliwości i jadu. To duża zaleta tego przedsięwzięcia. Stylistycznie zwyciężyła czeska szkoła. Najprzyjemniejszym zaskoczeniem w tym bardzo kameralnym filmie są aktorzy. Nie o gwiazdach wystukuję te literki. Pyszna jest Joasia Gonschorek jako major Grążlowa i Bogdan Grzeszczak, grający trepowatego dowódcę Edka. Oboje są aktorami legnickiej sceny.

W tej wersji, którą podglądałem, czeskie tuzy wypadły doskonale. Mam na myśli Evę Holubovą, Jaroslava Duska i świetnie znanego we Wrocławiu z Festiwali Teatru Otwartego Bogusia Litwińca - wybornego mima i komika Bolka Polivkę. Z naszej pierwszej ligi dostroił się doskonale do poziomu sąsiadów Maciek Stuhr, nieco gorzej wypadł Zbig Show Zamachowski.

Proszę się moimi wrażeniami przed finałem nie sugerować. To jest tajne przez poufne. Na początku zapomniałem zastrzec surowo, że przed przeczytaniem należy ten kawałek gazety spalić i popioły rozsypać na Śnieżce. Na dawnej granicy.

(Krzysztof Kucharski, „Z Legnicwood, czy tajne przez poufne”, Polska Gazeta Wrocławska Magazyn, 13.02.2009)