Drukuj
Laureat Złotych Lwów festiwalu w Gdyni „Mała Moskwa” Waldemara Krzystka przyciągnął do kin 180 tys. widzów. Nie ma szans na pozycję na liście hitów. W ubiegłym roku frekwencja w polskich kinach wyniosła 33,7 mln widzów. To sukces. Ale niepokoi przepaść między frekwencją na hitach i na interesujących tytułach artystycznych – zauważa Barbara Hollender. Polacy oglądają mniej najwybitniejszych filmów świata niż w czasach Gomułki i Gierka!

W rankingach krytyków na pierwszych miejscach plasują się „To nie jest kraj dla starych ludzi” braci Coen, „Ostrożnie, pożądanie” Anga Lee, „Aż poleje się krew” Paula Andersona czy „Skafander i motyl” Juliana Schnabla. Jednak na listach kasowych przebojów żaden z tych tytułów nie zmieścił się nawet w pierwszej 50.

Polacy chodzą do kina na komedie romantyczne, nawet jeśli są to idiotyczne bajki niezachowujące pozorów wiarygodności czy logiki. Na amerykańskie superprodukcje w typie „Indiany Jonesa 4”, choć one z daleka pachną filmową naftaliną. I na animacje o uroczych misiach panda, pieskach czy inteligentnych robotach. Tu zresztą najmniej się można dziwić, bo po pierwsze - w każdym z nas tkwi dziecko, a po drugie - filmy dla najmłodszych bardzo ostatnio wydoroślały.

Z powodu dominacji „Lejdis”, „Nie kłam, kochanie”, „To nie tak, jak myślisz...” „Kung-fu Pandy”, „Pioruna” i „Indiany Jonesa 4” nie ma oczywiście co bić na alarm. To są filmy dla szerokiej publiczności, a ich sukcesy mają wymiar nie tyle artystyczny, co marketingowy. Tak jest wszędzie. Na wielkie wpływy z kas pracuje w Hollywood armia specjalistów od reklamy, promując sequele Batmana, Bonda czy Harry’ego Pottera tak, jak nowy zapach Chanel, niezawodny proszek do prania albo wafelki 3 Bit.

Musi jednak niepokoić pogłębiająca się przepaść między widownią owych hitów a filmów aspirujących do miana sztuki, których autorzy chcą powiedzieć coś ważnego o współczesnym świecie i kondycji człowieka. Dystrybutorzy twierdzą, że trudny film może zazwyczaj liczyć na nie więcej niż 100 tys. widzów. Nie przyciągają Polaków ani obrazy obsypane Oscarami, przyznawane dziełom coraz bardziej ambitnym, ani zwycięzcy wielkich festiwali filmowych w Cannes, Berlinie czy Wenecji.

Zdobywca Oscara „To nie jest kraj dla starych ludzi” Coenów obejrzało 127 tys. osób, „Aż poleje się krew” - 41 tys. Jeden z najlepszych obrazów roku - zdobywca weneckich Złotych Lwów „Ostrożnie, pożądanie” Anga Lee - zaciekawił 76 tys. osób, znakomity „Motyl i skafander” - 78 tys., a Złota Palma canneńska „Klasa” - 10 tys.

Nie działają nawet wielkie nazwiska reżyserów ani gwiazd. „Sweeneya Todda” Tima Burtona z Johnny’m Deppem zobaczyło 88 tys. widzów, „Darjeeling Limited” Wesa Andersona z Adrienem Brodym - 8 tys. A czym wytłumaczyć, że w kraju, z którego 2 mln osób wyjechało na Zachód, film Kena Loacha o polskich emigrantach w Londynie - „Polak potrzebny od zaraz” - obejrzało tylko 7 tys. widzów?

W efekcie coraz więcej ważnych produkcji po prostu do Polski nie trafia. Jerzy Płażewski wydrukował w ostatnim numerze „Filmu” listę 88 znakomitych tytułów, których Polacy nie mieli szans obejrzeć. Są wśród nich dzieła Chabrola, braci Tavianich, Rohmera, braci Dardenne, Sokurowa, a nawet ostatni obraz Antonioniego. Dystrybutorom nie opłaca się ich kupować, bo nie zwrócą się nakłady na kopie (choćby dwie) i minimalną nawet reklamę. A nawet jeśli już ktoś zdobędzie się na zakup praw, nie kalkuluje mu się wprowadzanie filmu na duży ekran.

Jeden z najciekawszych tytułów kina artystycznego ostatnich lat - „Pojedynek” Kennetha Branagha, ekranizacja sztuki Schaffera, ze scenariuszem Harolda Pintera i rewelacyjnymi kreacjami Jude’a Lawa i Michaela Caine’a – trafił prosto na płyty DVD. Podobny los czeka teraz wstrząsającego, „irackiego” „Hurt Lockera” Kathryn Bigelow.

To już przestało być zjawisko tylko dla filmoznawców. Socjalizm, ze swoimi ograniczeniami i cenzurą, rzucił hasło „podnoszenia poprzeczki” kulturalnej. Nie było mowy o „Łowcy jeleni”, a nawet Bondach walczących z komunistycznymi szpiegami, ale jak sumiennie wyliczył Płażewski, za czasów Gomułki i Gierka na ekrany polskie wchodziło 80 – 100 proc. filmów nagradzanych na wielkich festiwalach. „Konfrontacje” stawały się świętem, podczas którego w najwyższej cenie był znajomy kierownik kina. Nie mając paszportów w kieszeni, tęskniliśmy za światową kulturą, a w dobrych liceach wypadało chodzić z „Literaturą na świecie” pod pachą i chwalić się obejrzeniem ostatniego filmu Formana. Dzisiaj elity finansowe wyjeżdżają na Bali i Mauritius, ale nie chce im się wybrać do pobliskiego kina na Almodovara, a już, nie daj Boże, Morettiego albo Zelenkę.

Masowa publiczność kształtowana jest przez kulturę telewizyjną - dziesiątki soap-oper, gdzie woda zalewa ekran, a ludzie prowadzą rozmowy o niczym. Pójście na romantyczną komedię jest przedłużeniem tych zainteresowań. Może tylko bardziej odświętnym, bo przy okazji można najeść się pop-cornu, a potem jeszcze kupić w Kappahlu fajną bluzkę. Dzisiaj, niestety, telewizja w dużej mierze kształtuje gusty i wyobrażenia Polaków o kulturze.

Tymczasem coraz więcej ludzi traktuje kino jako rozrywkę i oderwanie się od rzeczywistości. Hollywoodzkie przeboje rozleniwiają intelektualnie, wychowują widzów biernych, niechętnie uruchamiających szare komórki. Polacy przestali szukać na ekranie obrazu świata, nie chcą przeglądać się w filmach jak w lustrze. Padają filmy, o których krytycy marzyli i upominali się od lat. Takie jak „Rysa” Michała Rosy czy wspomniany już „Polak potrzebny od zaraz”.

Kino nie jest miejscem rozmowy, wzruszeń. Raczej śmiechu, czasem strachu. Bajką, odtrutką na trudne życie. Straciliśmy kilka pokoleń widzów. Zaczynając od zniesmaczonych, którzy odeszli od głupawego kina stanu wojennego, kończąc na współczesnych Polakach. I tych zajętych karierami, i tych, którym nie zawsze starcza na bilet do kina lub przyzwyczaili się do obcowania z Lubiczami, Złotopolskimi i Kiepskimi. I wreszcie tych, którzy nie mają gdzie artystycznego obrazu zobaczyć, bo w mieście multiplex proponuje im hollywoodzkie hity, a na wsi skazani są na kulturalną pustkę i najbliższe kino oddalone o 50 kilometrów.

Dziś sytuacja wydaje się patowa. Cała nadzieja w najmłodszych. I w programach, które właśnie, bardzo rozsądnie, wdraża Polski Instytut Sztuki Filmowej. Pierwszy to świetnie wymyślona edukacja szkolna, drugi - cyfryzacja kin, potaniająca koszty dystrybucji i pomagająca tworzyć sale kinowe na prowincji. Ale na rezultaty trzeba będzie czekać wiele lat. A na razie kochajmy tę garstkę młodych widzów, którzy jeszcze snobują się na piękne kino i zapełniają kinowe sale na festiwalach Romana Gutka czy Stefana Laudyna.

(Barbara Hollender , „Seksowne dziewczyny lepsze od emigrantów”, Rzeczpospolita online, 11.01.2009)




Kinowi „milionerzy” roku 2008


Lejdis - 2,5 mln widzów, wpływy 42 mln zł
Nie kłam, kochanie – 1,4 mln widzów, wpływy 23 mln zł
Kung Fu Panda – 1,2 mln widzów, wpływy 19 mln zł
Mamma Mia! – 1,1 mln widzów, wpływy 19 mln zł
Świadectwo – 1 mln widzów, wpływy 14 mln zł