Drukuj
Trela to wybitny aktor, Kołakowski to największy z żyjących polskich filozofów, a Jasiński to doświadczony i utalentowany reżyser. „Wielkie kazanie…” przygotowane w takim tercecie od początku skazane było na sukces. Także po poniedziałkowym przedstawieniu w Legnicy, poprzedzonym doskonałymi recenzjami krytyków, były zasłużone brawa na stojąco. Tylko dlaczego w trakcie spektaklu śmiech był tak rzadki i nieśmiały? – czepia się wasz specjalny wysłannik.

Prawie wszystko było jak trzeba. Na legnickiej scenie, przy szczelnie wypełnionej widowni monodram, który wielkość miał zapisaną już w tytule. Do tego wyjątkowość tekstu i jego autora, a także wykonawcy, aktora z najwyższej półki, teatralnej elity, której przedstawicieli da się policzyć na palcach rąk. Obejrzeliśmy rzetelnie skrojony spektakl w absolutnie zawodowym, mistrzowskim wykonaniu (***). Rzęsiste brawa na stojąco były zasłużone, skąd zatem to prawie?

Cóż, wychowani na reklamach wiemy już, że owo „prawie” robi wielką różnicę, albo - trzymając się bliżej klimatu przedstawienia - że diabeł tkwi w szczegółach. Już w trakcie spektaklu zauważyłem, że prowokujący humor Kołakowskiego, gdzieś się ulotnił, że śmiech na sali był rzadki, nieśmiały, nieco wymuszony. Tak jakby przez roztargnienie zaprowadzono nas na patetycznie wzniosłe, pachnące kadzidłem i romantycznie smutne - jak nasze narodowe święta - „Dziady” Mickiewicza, a nie na szyderczego racjonalistę Kołakowskiego, który już wiele lat temu figlarnie puszczał do nas oko i pytał, czy diabeł może być zbawiony?

Coś było nie tak, ale już to delikatne spostrzeżenie rodzi obawy i skłonność do autocenzury. Przecież wszystkie dostępne mi recenzje, znane mi przed obejrzeniem monodramu, były wręcz entuzjastycznie jednorodne. „Genialny monodram” – ocenił Jacek Wakar w Dzienniku, wytaczając argument najcięższego kalibru. „Napisać: Jerzy Trela jest teatrem - to chyba zbliżyć się do prawdy”. „Zdarzył się cud. Po raz pierwszy od wielu lat słyszałam i rozumiałam każde padające ze sceny słowo. A przecież zadanie aktora jest nieprawdopodobnie trudne” – wtórowała pełna zachwytu Anna Dymna, dodając: „Grać z kimś takim i oglądać kogoś takiego na scenie, to szczęście”. „Wielka rola, ważny tekst w znakomitym wykonaniu i przewrotnie szatańskiej dekoracji” – dorzucił Tomasz Miłkowski w Przeglądzie. Po czymś takim, wyrazić cichaczem lekko odmienne zdanie, to przecież prawie bezczelność…

Wtedy przyszła mi do głowy iście szatańska podpowiedź, ale – jak się wydaje – jedyne rozwiązanie tej diabelnej łamigłówki. Aż złapałem się za głowę, bo czyż możliwym jest, że bezgranicznie i bezwarunkowo zachwyceni recenzenci pisali jedynie o tym, co widzieli, a być może także o tym, co chcieliby w tym spektaklu i w tej roli widzieć? Świadomie pomijając hipotetyczną wszak możliwość, że mogło być nieco inaczej. A może się czepiam, z najprostszej, choć silnie warunkowanej psychologicznie przyczyny, że - znając recenzje - szedłem na spektakl genialny, wybitny, zatem poziom moich oczekiwań był skrajnie wygórowany, poprzeczka zawieszona na poziomie rekordu świata…?

Będę bronił jednak obserwacji i intuicji, że mieliśmy do czynienia z "dziadowskim kazaniem". Oczywiście, nie w sensie oceny, ale w kontekście poprzednich doświadczeń i ról krakowskiego artysty i pewnej teatralnej konwencji. Oto widzieliśmy Kołakowskiego w klasycznie polskim stylu romantycznym i wykreowane postaci (księdza/diabła) w prostej linii przeniesione z wielkich monologów (Gustawa/Konrada). Tymczasem tekst tego najwybitniejszego, żyjącego polskiego filozofa jest wyrafinowanie inteligentnym zaprzeczeniem tej tradycji!

Kołakowski, to nie Mickiewicz, lecz filozof świata po Wielkiej Zagładzie, po Oświęcimiu i sowieckich gułagach Kołymy. Były marksista, potem lewicowy rewizjonista, który na koniec dokonał miażdżącej krytyki wszelkich odmian marksizmu, to mędrzec, który już nie pyta, ale daje odpowiedź na kluczową skargę ubiegłego stulecia i pytanie: gdzie w tych tragicznych chwilach był wówczas wszechmocny i miłosierny Bóg?
Ale przede wszystkim, puszcza do nas oko, trochę kpi sobie z nas wszystkich śmiejąc się, że - znając odpowiedź - nadal pytamy. Dlaczego Kołakowski żartuje z rzeczy tak poważnych? Bowiem według niego można żartować lub ironizować, jak się jest czegoś niemal pewnym. Zakończenie książki „Jeśli Boga nie ma…” doskonale objaśnia owo „niemal”. Kołakowski nie powie, że Bóg jest, sugeruje nam jedynie, że byłoby lepiej, gdyby był.

Tymczasem legniccy widzowie „Wielkiego kazania…” w gorsecie romantycznym śmiali się zdecydowanie za rzadko. Zapewne właśnie dlatego, że w romantycznym…

Paradoksalnie więcej z Kołakowskiego jest w pewnym amerykańskim filmie. Pamiętacie „Adwokata diabła” z Alem Pacino (diabeł) i Keanu Reevesem (człowiek, który zaprzedał mu duszę)? Tam właśnie diabeł ukazuje swoje oblicze, jako ten, który towarzyszy człowiekowi na co dzień, gdy tymczasem Bóg jest tylko "wiecznie nieobecnym gospodarzem". To powód, dla którego tylko diabeł może nazywać się humanistą, gdyż - w przeciwieństwie do Boga - nie bawi się człowiekiem, nie pozostaje głuchy na jego prośby i w końcu nie sądzi go za wrodzoną niedoskonałość. Bóg w ogóle nie zabiera w filmie głosu, milczy w swej dumnej wyniosłości.
Przypomnijmy znamienny dialog w finale:

Reeves:
- Lepiej rządzić w piekle, niż służyć w niebie, zgadza się?
Pacino: - Czemu nie? Tkwię na tej Ziemi (wiecie już zatem gdzie jest piekło…? - red.) od kiedy się to wszystko zaczęło. Podżegałem wszelkie uczucia jakie posiada człowiek. Dbałem o to, czego chciał i nigdy go nie sądziłem. Dlaczego? Bo nigdy go nie odrzuciłem, mimo wszystkich jego niedoskonałości! Uwielbiam człowieka!! Jestem humanistą. Może ostatnim. Czy ktoś przy zdrowych zmysłach mógłby zaprzeczyć, że wiek XX należał całkowicie do mnie? Całkowicie... całkowicie... Do mnie. Osiągnąłem szczyt, to moja chwila.

Jeśli sacrum zwykliśmy nazywać „dobrem", a profanum „złem", to dlaczego człowiek - obdarzony przecież wolną wolą — statystycznie w 9 na 10 przypadkach wybiera profanum? Co jest zatem złem, a co dobrem, skoro w tym głosowaniu człowiek wyraźnie postawił na zło? Nie widzicie w tym szczypty przewrotnego komizmu? Przecież paradoksalnie: vox populi, vox Dei.

Grzegorz Żurawiński



*********************************************************************************


***
Świadomie pomijam niewątpliwie pożyteczny opis spektaklu. Doskonale zrobił to przede mną Tomasz Mościcki i to zaraz po krakowskiej premierze. Od siebie dodam, że dzielący przedstawienie na akty (widzowie pozostają na miejscach) Psalm 120 „Za długo w Meszeku” z Nieszporów Ludźmierskich Jana Kantego Pawluśkiewicza odtworzony w wykonaniu krakowskiej sopranistki Elżbiety Towarnickiej (nagrywała m.in. do filmów Krzysztofa Kieślowskiego: Trzy kolory, Dekalog, Podwójne życie Weroniki) zatykał dech w piersiach. Efekt dodatkowy, nie figurujący w scenariuszu przedstawienia dorzuciły dzwony legnickiej katedry, doskonale słyszalne w trakcie spektaklu… (GŻ).


„Na scenie podium, na nim tron. Wszystko z zimnej, podszlifowanej stali. Snop światła układa się na podłodze we wzór gotyckiego witraża. Muzyka Pawluśkiewicza w głośnikach. Trwa to dłuższą chwilę, potem światło gaśnie, a gdy scena znów się rozjaśnia, staje na niej Jerzy Trela. W mnisim habicie, przepasany mnisim sznurem, w czarnym wełnianym serdaku, z twarzą, którą upływający czas zmienił w ekspresyjną rzeźbę, wygłosi za chwilę Wielkie kazanie księdza Bernarda Leszka Kołakowskiego. Na razie nic nie zapowiada podstępu, sztuczki wymyślonej z nieludzką precyzją i konsekwencją.

Trela nikogo nie chce nawracać, ten mnich to raczej prowincjonalny Savonarola, obce mu są intelektualne niuanse, ojciec Bernard rzuca gromy na swoich słuchaczy, kilku przypadkowo wybranym wskazuje, gdzie w każdym z nich siedzi zgnilizna. Zachowuje się jak barokowy kaznodzieja. Niebywale wymowny, żarliwy, myli Jonasza z wielorybem, ale ani na chwilę nie traci kontenansu. Wspina się na galerię teatru zmieniającą się nagle w kościelna ambonę. Wykorzystuje wszystkie kaznodziejskie chwyty. jeden z nich znany bardzo dobrze z naszej malarskiej tradycji. Uniesione wysoko ręce to przecież przypomnienie Xiędza Skargi z obrazu Matejki.

Coś jednak się nie zgadza w tym kazaniu pogromcy grzechu. Ojciec Bernard powoli pozbywa się atrybutów duchowego stanu. Wpierw zdejmuje wełniany serdak, potem rozwiązuje mnisi sznur, aby użyć go jako bicza, którym wysmaga dla przykładu masywną kolumnę. Już odrzucił sznur, nagle zmienia taktykę. W potoku wymowy pojawia się dziwaczny pomysł: wygnać diabła diabłem. A wygnanie diabła diabłem oznacza poddać się grzechowi, grzeszyć ponad wszelką miarę. Trela odrzuca habit, w białej koszuli przypomina romantycznego bohatera, Konrada, w którego wcielał się w czasach swej aktorskiej młodości. Ten Konrad zachował swą młodzieńczą żarliwość, jest jednak kimś zupełnie innym, Konradem upadłym. Wspina się na tron pokryty znakami nie mającymi wiele wspólnego z chrześcijańskimi symbolami. To raczej znaki kabalistyczne, znaki wiedzy zakazanej. I teraz demaskuje się – nienaturalnie skręcony wypowiada najczystsze bluźnierstwa.

Światło gaśnie, odmieniony ojciec Bernard znika, tron bucha siarkowym płomieniem. Kim był ten z pozoru bogobojny zakonnik? Łatwo powiedzieć: diabeł. Tekst Kołakowskiego, zbudowany na sylogizmie podpowiada tylko takie wyjaśnienie. Jednak w spektaklu Krzysztofa Jasińskiego Jerzy Trela gra cudowną podwójność. Romantyczny gest, wielki kunszt słowa, długi monolog przywodzący na myśl wielkie czasy polskiego teatru, w którym nie tak dawno temu jeszcze wadzono się z Bogiem o rząd dusz, każe zadać sobie pytanie – kim był ten żarliwy kaznodzieja? Kusicielem, który dopadł nas w samym środku Bożego przybytku? A może ofiarą kuszenia, która w swoim kaznodziejskim szale sama wpadła w sidła zastawione przez Księcia Ciemności?

Kim jest Jerzy Trela w drugiej części wieczoru – nie ma wątpliwości. Wypastowane buty, elegancki surdut, nienagannie zawiązany staromodny plastron, do tego arogancki, zaczepny ton. Tak może przemawiać tylko diabeł, nieomylnie pewny swojej siły. I znów pojawi się ta podwójność z kazania ojca Bernard. Szatan Treli jest zmęczony. Zna doskonale bieg rzeczy tego świata, świetnie wie, że bliskie jest jego zwycięstwo. Zakłada elegancki czarny kapelusz, dyskretnie kłania się, znika. Wie, że i tak niedługo znów się zobaczymy…

Tomasz Mościcki