Drukuj
Ujęcie najnowszej historii w ramy soczystego melodramatu to u nas nowość. Krzystkowi udało się coś, na czym polegli twórcy komedii romantycznych. Pokazał, że można robić w Polsce kino gatunków w dobrym stylu, wzorowane na produkcjach z Hollywood. A właśnie tak „Mała Moskwa” opowiada o polskiej historii - pisze Karolina Pasternak przyznając filmowi cztery gwiazdki ("warto") w sześcioostopniowej skali.

Jakie to uskrzydlające doświadczenie móc spojrzeć na Polskę jak na ziemię obiecaną. Kraj, w którym katoliccy Ormianie spełniają marzenie o chrzcie dziecka, Rosjanie rozkoszują się komfortem życia, którego nie zaznali w ZSRR, a Niemiec, mimo że wojna skończyła się zaledwie przed momentem, może u boku Polaka prowadzić własną knajpę.

Taką pochwałę ojczyzny maluje w „Małej Moskwie” Waldemar Krzystek, schlebiając polskiemu patriotyzmowi. Schlebia też innemu narodowemu bzikowi: jego film jest na wskroś romantyczny. Na szczęście w pozytywnym sensie. Historia niespełnionej miłości polskiego oficera i żony radzieckiego pilota jest wdzięcznie opowiedziana i zagrana.

Mężatka Wiera (Swietłana Chodczenkowa) długo wzbrania się przed romansem z Polakiem, ale wychowana w świecie zakazów i nakazów („musi to na Rusi...”) widzi w tym związku szansę na lepsze życie („...a w Polsce jak kto chce”). Polak, oficer (Lesław Żurek), przeciwnie, idzie w tę miłość jak w ogień, co jedni zinterpretują jako poryw słowiańskiej duszy, inni – jako zwykły poryw hormonów. Pozbawiony zresztą refleksji nad skutkami romansu.

Bo przeciwko parze kochanków są okoliczności nie tylko obyczajowe, ale i polityczne. Spotykają się w latach 60. w Legnicy, gdzie stacjonował największy poza terytorium ZSRR radziecki garnizon (Żartowano, że z lotu ptaka miasto wygląda jak miska pierogów: połowa ruskich, połowa leniwych). Sowieci nie mogli pozwolić na hańbę, jaką byłoby oddanie żony ich oficera Polakowi.

Ujęcie najnowszej historii w ramy soczystego melodramatu to u nas nowość. Krzystkowi udało się coś, na czym polegli twórcy komedii romantycznych. Pokazał, że można robić w Polsce kino gatunków w dobrym stylu, wzorowane na produkcjach z Hollywood. Byleby tego nowego trendu – „Pollywood” – nie zaprzepaścili naśladowcy. Bo, że nastąpi ich wysyp, jestem niemal pewna.
 
(Karolina Pasternak, “Pollywood”, Przekrój, 27.11.2008)