Drukuj
- Skoro ten film przebił się na duże ekrany, to zrobi furorę. Nie tylko w Polsce, ale także na Zachodzie. Tam czekają na filmy o komunizmie, a Krzystek pokazuje epizod z czasów zimnej wojny, jaki w Europie Zachodniej i w USA jest kompletnie nieznany. W dodatku zrobił to bardzo dobrze. Jego film jest dużo bardziej czytelny dla zwykłego widza zagranicznego niż chociażby "Katyń" i ma dużą szansę, by zgarnąć Oscara – twierdzi reżyser filmowy i teatralny Ryszard Bugajski.


Dziś (28 listopada – przyp. red. serwisu) jest kinowa premiera "Małej Moskwy", filmu, który zwyciężył na ostatnim festiwalu w Gdyni. Czy obraz Waldemara Krzystka zasłużył na Złote Lwy?
- Tak, bo to bardzo dobry film. W komentarzach pofestiwalowych słychać było głosy krytyczne. Mówiono, że to przeciętne dzieło, że nagroda bardziej należy się "33 scenom z życia" Małgorzaty Szumowskiej. Tymczasem "Mała Moskwa" to kino nakręcone z myślą o widzach. Dokładnie takie filmy ludzie oglądają najchętniej.

Co w tym filmie jest takiego ujmującego?
- Krzystek nie wymyślił prochu, wziął się za temat stary jak kino, czyli miłość. Ale nie poprzestał na sztampowej opowieści o uczuciowym trójkącie. O jakości "Małej Moskwy" przesądza oryginalne tło. Akcja filmu rozgrywa się w Legnicy, w której stacjonują radzieckie wojska. Sposób, w jaki Krzystek pokazał specyfikę życia w mieście podzielonym między Polaków i Rosjan, czyni z jego filmu dzieło ponadprzeciętne.

Wystarczy nakręcić film o miłości w oryginalnej scenografii, by mówić o ponadprzeciętnym filmie? Czy z polską kinematografią jest naprawdę tak słabo?
- U nas brakuje przede wszystkim dobrych scenariuszy - pod tym względem film Krzystka bardzo pozytywnie się wyróżnia. Ale pomijając już to, uważam, że ironia w pana głosie jest niesprawiedliwa. Bo "Mała Moskwa" to nie tylko scenariusz. Rolą reżysera jest kręcić filmy, które w niebanalny sposób pokazują ludzką historię. Krzystek osiągnął ten efekt, sięgając po mało w Polsce znany epizod z czasów komunizmu. W ten sposób stworzył film wielowymiarowy - a przez to ciekawy i autentyczny.

Dla polskich reżyserów filmy o komunizmie powinny być samograjami, jest u nas mnóstwo materiałów do inspiracji. Czemu w takim razie tylko Krzystek sięgnął po ten temat?
- Najkrótsza odpowiedź brzmi: bo na takie filmy nie ma zapotrzebowania. Zarówno w Polsce, jak i zagranicą.

Ale przecież niedawno rumuńskie "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" wygrało festiwal w Cannes, a niemieckie "Życie na podsłuchu" dostało Oscara. To chyba wyraźny sygnał, że świat chce oglądać filmy rozliczające komunizm.
- Ale tak jest od niedawna. Pamiętam, jak w 1990 roku pojechałem z "Przesłuchaniem" do Cannes. Tamtejsza prasa nie pozostawiła na tym filmie suchej nitki. We Francji istniało bardzo silne lobby prokomunistyczne i ono nie chciało słuchać o jakichkolwiek zbrodniach dokonywanych w krajach obozu socjalistycznego. Dopiero od niedawna zaczęto inaczej podchodzić do tamtych czasów.

I widać, że ten temat jest obecnie bardzo modny. Czemu więc my go nie eksploatujemy?
- Bo Polacy mają wysokie mniemanie o sobie i nie chcą oglądać filmów, które mogłyby popsuć ich samopoczucie. Proszę sobie wyobrazić "Życie na podsłuchu" nakręcone w naszych realiach. Musielibyśmy na ekranie pokazać złych esbeków, którzy podsłuchują, śledzą i prześladują porządnych Polaków. Trzeba by pokazać naszych rodaków, którzy są donosicielami, zachowują się jak świnie. Owszem, wiemy, że takie rzeczy miały miejsce - ale znamy je tylko z opisów, a film by to nam unaocznił. Tylko że tak naprawdę Polacy nie chcą takich rzeczy widzieć, mogłyby one zepsuć ich idealistyczne wyobrażenie własnego kraju.

Ale przecież rolą reżysera artysty nie jest spełnianie zachcianek widzów. On powinien iść pod prąd, prowokować.
- Ma pan rację. Ale by taki film nakręcić, trzeba mieć pieniądze. Przy takich tematach trudno liczyć na sponsorów. Trzeba więc szukać dotacji - a o te bardzo trudno. Władysław Pasikowski od dawna ma scenariusz filmu o Jedwabnem, ale nie może zebrać pieniędzy na jego produkcję. Podobnie jest z filmem o Westerplatte - istnieją obawy, że okaże się on mniej idealistyczny niż opisy w podręcznikach do historii w podstawówce, i natychmiast słychać o próbach cofnięcia dotacji na to dzieło.

Kto blokuje te pieniądze?
- Przynajmniej część winy spoczywa na Polskim Instytucie Sztuki Filmowej, który rozdziela państwowe dotacji do kinematografii. Tam kontrowersyjne scenariusze próbujące dotykać historii najnowszej zwyczajnie przepadają - i nie ma tutaj znaczenia ich jakość. Ale to nie tylko PISF jest winny. Dwa lata temu napisałem scenariusz filmu o pogromie kieleckim. Mój producent początkowo się do tego zapalił, ale w końcu się z niego wycofał. Zwyczajnie bał się, że trafi do sądu za obrazę państwa. W ten sposób polityczna poprawność zabija nasze kino, a pieniądze są przyznawane tylko dziełom jednowymiarowym.

W jaki sposób więc Krzystkowi udało się przebić z "Małą Moskwą"?
- Chyba głównie dlatego, że to przede wszystkim film o miłości. Choć proszę zwrócić uwagę, jaka nagonka spadła na ten film. Bardzo wyraźnie widać, że duża grupa ludzi próbuje utrącić dzieła, które pokazują komunizm w Polsce, choćby w tle. Wystarczy sobie przypomnieć, jak gwałtownie przeciw werdyktowi jury festiwalu gdyńskiego protestował Janusz Anderman.

Jaka przyszłość czeka "Małą Moskwę"?
- Skoro ten film przebił się na duże ekrany, to zrobi furorę. Nie tylko w Polsce, ale także na Zachodzie. Tam czekają na filmy o komunizmie, a Krzystek pokazuje epizod z czasów zimnej wojny, jaki w Europie Zachodniej i w USA jest kompletnie nieznany. W dodatku zrobił to bardzo dobrze. Jego film jest dużo bardziej czytelny dla zwykłego widza zagranicznego niż chociażby "Katyń". Ma dużą szansę, by poprawić osiągnięcie Andrzeja Wajdy i zgarnąć Oscara.


Ryszard Bugajski - reżyser filmowy i teatralny. Jego najsłynniejsze dzieło to nakręcone w 1982 r. "Przesłuchanie" z przejmującą kreacją Krystyny Jandy. Obecnie kręci film "Generał Nil", który trafi do kin w 2009 r.

(Agaton Koziński, „Bugajski: Komunizm jest tematem tabu”, Polska The Times, 28.11.2008)