Drukuj
Przemysław Bluszcz mówi, że Warszawa dodała mu skrzydeł. Jolanta Fraszyńska, że jedzie się tam, gdzie są pieniądze. Michał Witkowski twierdzi, że w Warszawie relacje międzyludzkie są koszmarne. Artyści z Dolnego Śląska, którzy uciekli do stolicy, przekonują jednak, że stołeczny tort jest tak ogromny, że dla wszystkich wystarczy. Na szczęście nie wszyscy dają się na skusić na te słodycze - pisze Magda Piekarska w dodatku Wieża Ciśnień.

Co takiego ma Warszawa, czego nie ma Wrocław? - Mnóstwo pracy - odpowiadają artyści. - Nowe wyzwania. Możliwość wyboru - dodają. Niewielu przyznaje, że także pieniądze. Wyjątkiem jest aktorka Jolanta Fraszyńska. - Jedzie się tam, gdzie lepiej płacą - mówi.

Fraszyńska była przez osiem lat związana z wrocławskim Teatrem Polskim. Od dekady pracuje w warszawskim Dramatycznym, gra w serialach ("Na dobre i na złe") i filmach fabularnych ("Skazany na bluesa").

- Od początku pracy byłam właściwie jedną nogą w Warszawie - dodaje. - Tam aktor ma do wyboru o wiele więcej propozycji. We Wrocławiu obserwowałam ludzi, którzy zdecydowali się nie wyjeżdżać. Widziałam w nich poczucie niezrealizowania i szukanie odpowiedzi na pytanie: - Co by było, gdybym wyjechał? Ja takich pytań nie chciałam sobie zadawać. A ponieważ nie przywiązuję się do miejsc, decyzja o wyjeździe nie była dramatem. Jeżeli czegoś żałuję, to Teatru Polskiego - pracowałam w nim w czasach największej świetności. On mnie ukształtował. Kiedy słyszę, że dobra passa wróciła, zdarza mi się żałować, że mnie tam nie ma.

Kiedy wyjeżdżała Olga Bończyk, aktorka śpiewająca, we Wrocławiu - poza operą - był tylko jeden teatr muzyczny, który w dodatku specjalizował się w repertuarze operetkowym.

- Nie widziałam w nim miejsca dla siebie - mówi. - A Warszawa kusiła ogromem zawodowych możliwości. Wrocław dał mi wspaniałe fundamenty i zawsze będę o tym pamiętać, ale to stolica dała możliwość rozwoju. I była dla mnie łaskawa od samego początku: szybko znalazłam tam miejsce do życia i pracę.

Trzeba mi nowych skrzydeł

Przemysława Bluszcza, który do Warszawy wyemigrował z Legnicy, przygotowuje właśnie monodram według tekstu dolnoślązaka Huberta Klimko-Dobrzanieckiego "Krysuvik". Jutro kolejna próba - tym razem Teatr Na Woli i "Siostry Przytulanki". Pojutrze wyjazd na zdjęcia do Łodzi. Potem powrót do Warszawy na kolejne próby.

- Jest trochę bieganiny - potwierdza. - Ale niespecjalnie męczącej, bo jestem w komfortowej sytuacji. Robię to, co chcę robić.

O przeprowadzce do stolicy mówi: - To naturalna decyzja. - Chcę się rozwijać, a aktor to zawód wędrowny - tłumaczy. - W Legnicy zbiegły się dobre energie i to mi wystarczyło na 12 lat. W końcu jednak przyszła mi do głowy kordianowska myśl: "Trzeba mi nowych skrzydeł, nowych dróg potrzeba". Kocham Dolny Śląsk i gdyby we Wrocławiu był taki rynek pracy dla aktorów jak w stolicy, w ogóle bym nie myślał o wyjeździe.

Zanim podjął decyzję o przeprowadzce, spędził dwa lata w pociągach. - Miałem tego dość i moja rodzina także - mówi. Przyznaje, że tęskni - za przyjaciółmi, miejscami, pięknymi okolicznościami przyrody. Ale dodaje zaraz, że w stolicy mieszka tak naprawdę na wsi, bo w Milanówku. Twierdzi, że nawet warszawka z bliska nie jest taka straszna, jak się o niej mówi: - Rzeczywiście, panuje tam zupełnie inny styl życia. Ale jeśli człowiek ma świadomość, jakimi prawami ten świat się rządzi, na pewno na zetknięciu z nim nie straci.

Olga Bończyk od warszawki trzyma się z daleka: - Nie bywam na bankietach, rautach, w modnych kafejkach, restauracjach i klubach. Nie jestem też osobą z pierwszych stron gazet i galerii towarzyskich. Jestem w stolicy outsiderką - nie wchodzę w serce tego środowiskowego karczocha, ale też nie czuję się z tego powodu odepchnięta, czy opuszczona. Tym łatwiej mi to przychodzi, że mieszkam na obrzeżach stolicy, pod lasem Kabackim i tej krzykliwej, neonowej, głośnej Warszawy właściwie nie znam.

Od dżoba do dżoba

To aktorzy emigrują najtłumniej - najsłynniejszy z nich to Igor Przegrodzki, który od ośmiu lat mieszka w Warszawie i pracuje w Teatrze Narodowym. We Wrocławiu czeka na niego zawsze garderoba w Teatrze Polskim nr 1.

W ślad za nim wyemigrowali m.in. Krzysztof Dracz, Miłogost Reczek, Henryk Niebudek, Eryk Lubos, Mariusz Drężek. Co ich skusiło? Stołecznego rynku pracy dla aktorów nie da się porównać z wrocławskim. I choć płace w teatrach wrocławskich i warszawskich są zbliżone, kino, telewizja i reklama dają możliwości, jakich we Wrocławiu nie ma. Aktor, który nie jest wielką gwiazdą, dostaje ok. 2000 zł za dzień na planie zdjęciowym filmu. Za rolę w serialu mniej - od 1000 zł, ale trzeba pamiętać, że tych dni może być 100 albo nawet więcej. Do tego dochodzą role w reklamach i praca przy dubbingu. Nawet ten, kto ślubował wierność teatrowi, ma do wyboru ponad 70 profesjonalnych scen teatralnych i 50 offowych. We Wrocławiu, który ma zaledwie trzy razy mniej mieszkańców, istnieje tylko 14 teatrów (profesjonalnych i offowych).

Bluszcz zastrzega, że o przeprowadzce nie decydowały kwestie finansowe. - Można grać dużo i zarabiać sporo pieniędzy - przyznaje. - Ale przekleństwem jest brak identyfikacji z jednym miejscem pracy, z konkretnym projektem. Wielu aktorów pracuje i żyje od dżoba do dżoba. W takich warunkach trudno jest stworzyć zespół i cokolwiek, co ma jakąś wartość. Ja mam ten komfort, że nie muszę brać każdej roboty, jaka się tylko nawinie. I jestem na tyle dorosły, żeby wiedzieć, że to nie pieniądze są w życiu najważniejsze.

Zjawisko artystów pochłoniętych gonitwą za dżobami, czyli dobrze płatnymi zleceniami, zna także Olga Bończyk. - Dziesięć lat temu kupiłam mieszkanie i powiedziałam sobie: koniec ciułania. Zaczęłam spełniać swoje marzenia i zawodowe plany.

Warszawski tort

Dla Miłogosta Reczka do 2003 roku Teatr Polski to była pierwsza i jedyna scena w życiu. W stolicy mieszka piąty rok. - Wyjechałem, bo wystraszyłem się skostnienia - opowiada. - Pomyślałem, że jeszcze chwila i zostanę nestorem. Decyzja o przeprowadzce była trudna. Tym bardziej, że jej skutkiem była czteroletnia rozłąka z rodziną. Do lipca mieszkałem w wynajmowanych mieszkaniach. Najpierw w kawalerce na Woli , ale po pół roku w większym mieszkaniu na Ochocie. Cztery lata z kolegą ze szkoły aktorskiej i z Teatru Polskiego: Krzysztofem Draczem. Proszę sobie wyobrazić: dwóch dorosłych facetów na stancji. Na początku trudno było do siebie przywyknąć, a i sąsiedzi dziwnie na nas patrzyli.

Razem z Krzysztofem Draczem i Marcinem Tyrolem trafili do Teatru Dramatycznego. Po roku dołączył do nich Henryk Niebudek. - Tamtejszy zespół jest fantastyczny, od razu poczułem się, jakbym po urlopie wrócił do siebie. O rynku pracy w Warszawie Reczek mówi, że jest jak wielki tort - dla każdego wystarczy, jeśli tylko chce pracować.

W stolicy zaskoczyły go odległości - kolosalne na pierwszy rzut oka - i historia, obecna na każdym kroku. - Na stałe do Warszawy trafiłem w sierpniu, trwały właśnie obchody 60. rocznicy Powstania Warszawskiego, i wszędzie natykałem się na pamiątki z tamtego czasu. Poczułem wielki podziw dla tego miasta.

Warszawka? - Tego nie spotkałem. W moim teatrze są gwiazdy - normalni, fantastyczni koledzy, koleżanki. Mają tę samą tremę przed spektaklem, tak samo ciężko pracują - mówi. Nie myśli o powrocie: - Brakuje mi przyjaciół, miejsc, takich jak okolice Rynku, gdzie się wychowałem - przyznaje. - Ale po tych czterech latach jestem wreszcie razem z rodziną, jesteśmy szczęśliwi, mamy swoje miejsce na ziemi.

Co u ciebie? No to pa!

Reżyser Przemysław Wojcieszek ("Made in Poland", "Głośniej od bomb") też myśli o przeprowadzce do stolicy. Dlaczego akurat tam? - Cóż, wolałbym Nowy Jork, ale póki co Warszawa musi wystarczyć, tam pracy dla filmowców jest najwięcej w Polsce. Ale za dużo mówić nie chce.

- Prawda jest taka, że we Wrocławiu siedzę, bo mam blisko do Legnicy, gdzie pracuję w teatrze - dodaje - I z lenistwa. Gdyby nie to, dawno byłbym w Warszawie. Dopóki zajmowałem się intensywnie teatrem, miało to sens. Reżyserowałem przedstawienia w całej Polsce i to, gdzie mieszkałem, nie miało znaczenia. Teraz chcę wrócić do kina. W przyszłym roku szykują mi się dwa projekty - akcja żadnego z nich nie rozgrywa się tutaj. Więc nie ma żadnego sensownego powodu, żebym tu został.

W Warszawie nie jest wcale tak różowo, przekonuje Michał Witkowski, pisarz, autor głośnego "Lubiewa", który już pożałował decyzji o przeprowadzce.

- Fizycznie jestem w Warszawie, mentalnie we Wrocławiu - mówi. - I bardzo chciałbym wrócić. Porwał mnie kolorowy świat stolicy i zbyt późno zdałem sobie sprawę, że jest mi to właściwie niepotrzebne, a do pracy wystarczy komputer i święty spokój. W stolicy relacje międzyludzkie są koszmarne. Nie da się z nikim umówić, od znajomych dostaję sms-y z propozycją spotkania o pierwszej w nocy, bo tylko wtedy mają wolną chwilę. Nie ma bezinteresownych rozmów, wymieniania się opowieściami, które dla pisarza są inspirujące. Spotkania, jeśli już do nich dochodzi, mają wyłącznie biznesowy charakter. Nikt nikogo do domu nie zaprasza - w grę wchodzi clubbing albo snobistyczne imprezy obstawione przez fotoreporterów z kronik towarzyskich. Dialogi są karykaturalne: "Co u ciebie? - Lecę do Nowego Jorku. - No to pa! - Co u ciebie? - Film robię. - No to pa!". Dlatego wszystkie książki na temat warszawki są do siebie podobne. Dla literatury byłoby zatem dobrze, żebym wrócił. Dla higieny psychicznej też.

Życie na pół

Równie wielu artystów pracuje w stolicy z doskoku. We Wrocławiu żyją, w Warszawie zarabiają na życie.

Tak jak Robert Gonera, który o przeprowadzce nie myśli. - Ja sam mogę mieszkać wszędzie, ale we Wrocławiu mam rodziców i dwóch braci - mówi.

Dlatego dzieli życie na pół: - Tu, we Wrocławiu, jest dom i rodzina, a w stolicy praca. To nie jest żaden bon mot, wymyślony dla mediów. To deklaracja tego, jak żyję.

Jak to wygląda w praktyce? - Różnie. Czasami wyjeżdżam na kilka dni, czasem na tydzień. Raz, podczas pracy na planie "Determinatora" było to pół roku. I obiecałem sobie: nigdy więcej. Ale jeśli praca jest ciekawym wyzwaniem, to w niej odpoczywam. Dojazdy są męczące, rozłąka z rodziną też. Ale nie demonizowałbym: tysiące ludzi żyje w ten sposób i nie są to wyłącznie artyści. Także tirowcy, biznesmeni, przedstawiciele handlowi. Dla aktora, który zawsze uprawiał zawód wędrowny, to normalna sytuacja. I rzeczywiście, najczęściej celem tych podróży jest Warszawa. Ale tylko dlatego, że właśnie tam skupiła się produkcja filmowa.

Alina Puchała także zarabia w stolicy, ale robi to, siedząc za biurkiem we wrocławskim mieszkaniu. Wystarczy, że 2-3 razy w miesiącu wsiada w pociąg do Warszawy. Jest główną scenarzystką ulubionego serialu Polaków - "M jak miłość". Nie narzeka: - Bardzo lubię Wrocław, to moje miasto. Rytm życia jest tu spokojny, uporządkowany, leniwy. Warszawa różni się pod tym względem - zauważyłam, że nawet ja chodzę tam dużo szybciej. To zestawienie wrocławskiego spokoju z warszawską adrenaliną bardzo mi odpowiada.

Ja wysiadam! Rozpacz też

Aktor i wokalista Sambor Dudziński właśnie wrócił z Krakowa, gdzie z zespołem teatru Capitol grał w "Operze za trzy grosze". Zaraz jedzie do Bydgoszczy kończyć płytę, potem do Wrocławia, ale tylko na chwilę, bo trzeba znów gnać - do stolicy, gdzie w Teatrze Dramatycznym grają "Pippi Pończoszankę", spektakl, do którego napisał muzykę.

- Zdarza się, że w ciągu miesiąca w ogóle nie zawijam do Wrocławia, bywa że spędzam tutaj dwa, trzy dni - mówi Dudziński, który w większość tras zabiera swoje koty - Rozpacz i Salwadora. - Ale pytany o miejsce zamieszkania, odpowiadam: Wrocław. Z tym miastem wiążę przyszłość.

O Wrocławiu mówi: miasto ludzi odważnych. Bo to tutaj działali najbardziej radykalni artyści: wielki reformator teatru Jerzy Grotowski, czy Henryk Tomaszewski, któremu udało się to, co nie wyszło Marcelowi Marceau - stworzyć wielki zespół pantomimiczny.

- Na pewne typy zachowań nie można sobie pozwolić w warszawskiej telewizji czy radiu - dodaje Dudziński. - A tutaj, jak najbardziej. Bo to jest miasto wariatuńciów.

Warszawę Dudziński ceni, jak Reczek, za Powstanie Warszawskie i ludzi, którzy oddali życie za ojczyznę. - Taką Warszawę kocham - tłumaczy. - Ale dzisiaj w tym mieście jest wielu ludzi, którzy nie mają nic wspólnego z tamtejszą duchową arystokracją, ale snobują się na warszawiaków. Czy kiedykolwiek zatrzyma się w tym pędzie? - Zrobię to na pewno - obiecuje. - I to już w przyszłym roku. Zatrzyma mnie wioska artystyczna, którą z przyjaciółmi tworzę w Lubiążu.

Zostałem i nie żałuję

Jednak nie wszyscy marzą, żeby wsiąść w pociąg do stolicy z biletem w jedną stronę. Trudno wyobrazić sobie Eugeniusza-Geta Stankiewicza, który zamienia pracownię w Jasiu na najbardziej nawet malowniczą warszawską kamieniczkę, czy Marka Krajewskiego, który porzuca swoje źródło inspiracji, jakim jest Wrocław. We Wrocławiu mieszka m.in. Kinga Preis, której nie przeszkadza to w wielkiej filmowej karierze.

Lech Janerka też nigdy nie zastanawiał się nad przeprowadzką. Mimo że na początku lat 80. namawiał go do tego Grzegorz Ciechowski.

- Zaczynaliśmy wtedy grać, powstawały pierwsze single - opowiada Janerka. - I wtedy Grzesiek powiedział: no, chłopaki, przeprowadzacie się do stolicy i robicie karierę. Uśmiechnąłem się: A dlaczego nie do Nowego Jorku? I to był koniec rozmowy. Uznałem, że nie potrzebuję warszawskiego zgiełku, tempa, dużych pieniędzy. We Wrocławiu miałem swoją małą dziurkę, w której mogłem pracować w swoim własnym tempie, spokojnie, niedopingowany przez rozmaitych menedżerów. Zostałem i do dziś nie żałuję tej decyzji.

(Magda Piekarska, „Pociąg do stolicy”, GWW Wieża Ciśnień, 5.12.2008)