Drukuj
- 20 lat mieszkałem w Legnicy, 200 metrów od radzieckiego osiedla wojskowego. Dlatego uznałem, że muszę o tym opowiedzieć. Ten czas był również ważny dla nas. W „Małej Moskwie” starałem się ocalić od zapomnienia miasto mojej młodości - mówi Waldemar Krzystek, autor scenariusza i reżyser filmu w rozmowie z Barbarą Hollender w dodatku Plus-Minus.

Rz: „Mała Moskwa” to próba zapełnienia białej plamy naszej historii, opowieść o totalitaryzmie i melodramat. Która z tych warstw jest dla pana osobiście najważniejsza?

One są ze sobą splecione. 20 lat mieszkałem w Legnicy, 200 metrów od radzieckiego osiedla wojskowego. Dlatego uznałem, że muszę o tym opowiedzieć. Pokazuję Rosjan jako armię okupacyjną. Ale też jako ludzi stłamszonych przez reżim. Od pierwszej sceny, od przyjazdu bohaterów do Legnicy, ciągle powtarza się komenda: „Zamknąć bramę”. Mury naszpikowane wartowniami otaczały koszary i osiedla mieszkaniowe. Każdej bramy pilnowali uzbrojeni żołnierze. „Mała Moskwa” jest też filmem o strachu rządzącym zachowaniem tych ludzi. Te mechanizmy komunizmu zderzam z życiem dwojga ludzi – Polaka i Rosjanki – najbardziej bezbronnych, bo zakochanych. Kobieta jest mężatką, więc ich miłość i tak pociąga za sobą dylematy moralne. Ale przede wszystkim jest obywatelką ZSRR i według władz nie ma prawa myśleć o związku z Polakiem. Ta historia nie jest wyssana z palca, naprawdę wydarzyła się w Legnicy, a grób zakochanej w Polaku Rosjanki pokazała mi moja matka.

Jak zapamiętał pan Legnicę swojego dzieciństwa?

Urodziłem się w 1953 roku, więc moje wspomnienia zaczynają się właściwie na początku lat 60. Miasto żyło w cieniu radzieckiego garnizonu. Nie było bardzo zniszczone przez wojnę, ale jednak przy każdej ulicy stały jakieś wypalone domy. Nikt ich nie remontował – ludzie uważali, że nie ma sensu, bo nie wiadomo, co będzie dalej. Władze nie pozwalały stawiać wysokich budynków, żeby szpiedzy z górnych pięter nie obserwowali radzieckich koszar. Poza tym wszyscy się obawiali, że w razie jakiegokolwiek konfliktu pierwsze uderzenie – z powodu obecności wojsk radzieckich – pójdzie właśnie na Legnicę. Nawet kiedy odkryto pokłady miedzi, to kopalnie budowano jak najdalej od miasta. A jednocześnie było to miejsce fascynujące. Konglomerat wielu kultur, wielu mentalności, które wzajemnie, trochę po kryjomu, się obserwowały.

Rosjanie byli całkiem odcięci od polskiego życia?

Mieli swój „kwadrat”. W latach 20. była to dzielnica luksusowych willi i pałacyków. Oni urządzili tam sztab. Wewnątrz znajdował się jeszcze mniejszy kwadrat, już całkowicie zamknięty, gdzie stacjonował generał Dubynin, dowódca Północnej Grupy Wojsk Radzieckich, który miał bezpośrednią łączność z Kremlem i w razie czego miał prawo wydać rozkaz ataku. W latach 60. to był zupełnie odrębny świat. Polacy nie mieli wstępu do rosyjskich osiedli. Przez miasto jeździły autokary, którymi Rosjan dowożono z domu do pracy i z powrotem. Zdarzało się, że radziecki samochód miał stłuczkę albo kogoś potrącił. Wtedy kończyło się na stwierdzeniu: „Trudno, wypadek”. Jakby nic się nie stało, żadnych protokołów, żadnych śladów. Świadkowie wspominają moment odnalezienia powieszonej Rosjanki, tej, która zainspirowała naszą opowieść. Natychmiast przyjechała radziecka żandarmeria wojskowa, odsunęła naszą milicję od jakichkolwiek czynności. Nie wiadomo było, czy to samobójstwo czy zabójstwo. Nikt nawet nie sprawdził, czy wokół były ślady obecności innych ludzi. Rosjanie powiedzieli, że to jest ich obywatelka, odcięli ciało, zabrali i tyle. Wszystko razem trwało kilka minut.

Jaki był stosunek Polaków do Rosjan?

Traktowaliśmy ich jak armię okupacyjną. Mieliśmy świadomość, że nasza przyjaźń ze Związkiem Radzieckim jest narzucona siłą. Dlatego niechęć wisiała w powietrzu. Ale relacje prywatne były inne. W Legnicy stacjonowali przecież nie tylko żołnierze. Oficerowie i podoficerowie przyjeżdżali z rodzinami. Rosjanie mieli w swoim osiedlu dwie szkoły podstawowe i szpital, w którym pracowali ich lekarze i pielęgniarki. Wiedzieliśmy, że za murami, za zamkniętymi bramami toczy się życie. Byliśmy go ciekawi. Oczywiście do końca lat 60. nasze kontakty były rzadkie. Rosjanom nie wolno było opuszczać własnych osiedli. Potem jednak te przepisy trochę zelżały, oni nawet część pensji dostawali w polskich pieniądzach. Wychodzili do miasta.

Jak wyglądały te kontakty?

Paradoksalnie zaczynały się one od nas – dzieci. Dorastaliśmy w cieniu małej Moskwy, a dla każdego chłopaka owoc zakazany jest łakomym kąskiem. Stale jakoś przedostawaliśmy się do tych osiedli, żeby podpatrzyć, jak Rosjanie żyją. Pod Legnicą było wielkie lotnisko wojskowe. Drugie, mniejsze, znajdowało się w mieście. Wdzieraliśmy się na nie, żeby zobaczyć z bliska helikoptery. Czasem dochodziło do sytuacji niebywałych. Na przykład mojego brata Rosjanie złapali na lotnisku, jak oglądał samoloty. Miał wtedy dziesięć lat. Wezwali polską milicję i oświadczyli, że złapali wroga. Patrol z bronią doprowadził go do bramy i przekazał polskim władzom jako szpiega, który zbliżył się do obiektu wojskowego. Dzisiaj trudno w to uwierzyć, ale wówczas sporządzono oficjalny raport z aresztowania i przekazania obywatela polskiego posądzonego o szpiegostwo. Ale my i tak nie dawaliśmy za wygraną. Dalej przechodziliśmy przez te mury i bramy. Ciekawość była silniejsza niż strach.

Rodziły się jakieś przyjaźnie?

To za dużo powiedziane. Przełaziliśmy do rosyjskich ogrodów i tam czasem bawiliśmy się z rówieśnikami. Gdy przychodził ojciec ze służby, bywało różnie. Czasem trzeba było uciekać, a czasem ktoś do nas zagadywał. Oni też byli nas ciekawi. Wypytywali, jak żyjemy. Wytwarzały się może nie przyjaźnie, ale pierwsze znajomości. Byłem wówczas jeszcze w podstawówce i uderzyło mnie, że Rosjanie żyli zupełnie inaczej, niż pokazywali w telewizji i pisali w gazetach. Wbijano nam do głów, że Rosja to imperium: posyła ludzi w kosmos, ma rakiety atomowe o zasięgu międzykontynentalnym... A ci ludzie, jak po dwóch latach znajomości nabierali odrobinę odwagi, to pytali, czy rodzice mogliby sprzedać aparat fotograficzny albo złoto, które przemycili z Rosji. Za te pieniądze kupowali mąkę, kaszę, wełnę w motkach. Posyłali, co się tylko dało, do swoich rodzin, które cierpiały straszną biedę. Pamiętam, że patrzyłem na to i myślałem: „Jakież to imperium, skoro problemem jest w nim kupienie kaszy lub bluzki”.

Te handlowe interesy były przestępstwem

Były absolutnie zakazane. Pamiętam, jak kiedyś w nocy patrole wojskowe polskie i radzieckie otoczyły dom naszego sąsiada, bo ktoś doniósł, że w nocy Ruscy przynoszą do niego towar. Coś z tych doświadczeń jest w moim filmie, gdy bohater zostaje aresztowany za posiadanie radzieckiej lornetki. Pamiętam takie zdarzenie z dzieciństwa: Polaka oskarżono o osłabianie zdolności obronnej ZSRR za to właśnie, że od radzieckiego żołnierza kupił lornetkę. Groziło mu kilka lat więzienia. Takie incydenty były wtedy traktowane bardzo poważnie. Rosjanie przyłapani na handlu natychmiast, w ciągu 24 godzin, byli wycofywani do kraju. Ale nawet surowe kary tego nielegalnego handlu nie hamowały. Dla Rosjan to była sprawa życia i śmierci. Zwłaszcza gdy kończyły się im pięcioletnie kontrakty. Wtedy za pieniądze z handlu kupowali po naszej stronie wszystko, co tylko się dało. Wyjeżdżając z Polski, płakali. Zabierali ze sobą całe kontenery załadowane dobytkiem. Handlowali niemal wszyscy. Bali się, a jednak ryzykowali. Wielu Polaków też z tego żyło. I to była kolejna droga do wejrzenia za mury. Bo po roku, dwóch takich handlowych znajomości Rosjanie się oswajali i zaczynali rozmawiać. Choć my nigdy niczego poważnego przy nich nie mówiliśmy o partii, polityce, Gomułce. Zawsze była między nami nieufność, tkwił w nas strach przed potężną władzą, jaką mieli w Legnicy. Oni bali się niemal własnego cienia.

A chrzest, który pokazuje pan w „Małej Moskwie”, też zdarzył się naprawdę?

Tak, to moja mama ochrzciła ormiańskie dziecko.

Dlaczego podjęła takie ryzyko?

Była wspaniałą kobietą. Współczuła Rosjanom. Zawsze mi powtarzała: „Nie wyzywajcie ich od kacapów. To są ludzie tacy sami jak my, tylko biedniejsi”.

Jak trafiła do niej ta Ormianka?

Ja ją poznałem. W latach 70., byłem już wtedy studentem. To była śliczna dziewczyna. W sklepie chciała kupić 500 gum do żucia. Sprzedawczyni zaczęła krzyczeć: „Wy, kacapy, wszystko u nas wykupujecie”. Takie sceny często się w Legnicy zdarzały. Więc podszedłem do tej kobiety i zaproponowałem, że kupię jej te gumy. Podziękowała, powiedziała, że rozumie tę niechęć Polaków do Rosjan, bo sama jest Ormianką. Zaczęliśmy rozmawiać. Nagle spytała, czy mogę się z nią chwilę przejść. Pomyślałem: „Dlaczego nie?”. Kiedy byliśmy sami, wyznała, że za trzy tygodnie kończy się jej kontrakt w Polsce. I nagle zaprosiła mnie do siebie do domu. Pomyślałem: „Matko Boska, rozwija się to w jakiś niespodziewany sposób!”, ale ona zaraz dodała: „Mam nadzieję, że mąż będzie w domu”. Szliśmy jakimś zygzakiem, prosiła, żebym się nie odzywał, bo sąsiedzi zorientują się, że jestem Polakiem. Jej mąż złożył ojcu przysięgę, że w Polsce ochrzczą dziecko. Bałem się, czy to nie jest jakaś prowokacja albo zasadzka. Ale wyglądali wiarygodnie. Umówiliśmy się następnego dnia przy sklepie, gdzie się poznaliśmy. Wróciłem do domu, matka załatwiła formalności z księdzem. Nasz sąsiad był ojcem chrzestnym, ona sama – matką chrzestną. Wszystko było dokładnie zaplanowane. Ormianie poszli z dzieckiem na spacer do parku, tam ktoś je przejął. Kiedy w kościele odbywał się chrzest, ja siedziałem z nimi w naszej kuchni. Widziałem, jak płakali. Byli szczęśliwi, że ich syn zostanie ochrzczony, a jednocześnie rozpaczali, że nie mogą być z nim w takim momencie. Rosjanie bardzo nam zazdrościli prawa do wiary.

W filmie jest scena, w której stara Rosjanka przysyła do zarządu cmentarza list z prośbą, by skuto gwiazdę z grobu jej dziecka. To też autentyczna historia?

Tak, ta dziewczyna przez pięć lat pracowała w szpitalu jako pielęgniarka. Urodziła w Polsce dziecko, które zmarło. Pochowała je na legnickim cmentarzu. A pod koniec życia rzeczywiście przysłała list, w którym prosiła, żeby skuć gwiazdę, a wyryć na grobie jej dziecka krzyż, bo ona chciała spokojnie umrzeć. W kopercie było 5 dolarów. To były lata 90., oni wtedy miesiącami nie dostawali emerytur. Ta suma więc musiała być dla niej ogromna, pewnie zbierała ją bardzo długo. U nas to było niewiele, ale pracownicy cmentarza dołożyli trochę pieniędzy i skuli tę gwiazdę.

W „Małej Moskwie” główna bohaterka śpiewa po polsku piosenkę Demarczyk. Tak mogło się zdarzyć?

Oczywiście. Josip Brodski czy Tomas Venclova wspominają, że Rosjanie uczyli się w tamtych czasach języka polskiego, żeby czytać tłumaczenia literatury, „Dialog”, „Twórczość”. Dzięki polskim wydawnictwom mieli kontrakt ze światową kulturą, w ZSRR był bardzo popularny „Przekrój”. W Legnicy Rosjanie też uczyli się polskiego, czytali polskie gazety, słuchali polskich piosenek. Tak było właśnie z pierwowzorem bohaterki. Jeden z moich aktorów, Aleksiej Gorbunow, powiedział mi, że oni nam strasznie zazdrościli. Niby też żyliśmy w socjalizmie, ale ludzie potrafili czuć się wolnymi, kpić, żartować.

Legnicę z lat 60. miał pan w pamięci. Jak jednak powstał w filmie obraz radzieckiego sztabu? Czy udało się panu dotrzeć do jakichś dokumentów z tamtego czasu?

W Polsce po małej Moskwie zostało tylko kilka sprawozdań ze spotkań dowództwa wojsk radzieckich z władzami miasta w okolicach roku 1956, kiedy była chwila odwilży. Potem jest czarna dziura. Nie ma żadnych zapisów, nawet o wypadkach nadzwyczajnych. Ja, idąc kiedyś do liceum, widziałem na własne oczy, jak żołnierz radziecki z automatu zastrzelił trójkę Polaków, matkę, syna i milicjanta, który biegł w ich stronę. Do dzisiaj pamiętam te leżące na chodniku ciała. A w dokumentach nie ma po tym zdarzeniu śladu. Poszedłem do jednostki wojskowej, która była obok, gdzie zresztą służył pierwowzór mojego Michała. Wszystko było wyczyszczone. Zresztą o czym tu w ogóle mówić, skoro polskie władze nie wiedziały nawet, ilu jest w Legnicy Rosjan. Wyliczano ich liczbę orientacyjnie, na podstawie kupowanego do koszar chleba. Ale potem się okazało, że oni mieli też dwie własne piekarnie. Więc to była nieprzenikniona sprawa.

Czy w czasie pracy nad „Małą Moskwą” udało się panu odkryć coś, czego nigdy przedtem pan nie widział, nie wiedział?

Tak, na przykład po raz pierwszy przekroczyłem bramę wojskowego szpitala. Dziś jest on obiektem prywatnym, a właściciele czekają na jakiś pomysł, co z nim zrobić. Bardzo przeżyłem tę wizytę. W radzieckich czasach był tam duży oddział psychiatryczny. Zobaczyłem zakratowane okna, a w parku osobny spacerniak, za murem. Z drzewami okręconymi drutem kolczastym. Do dzisiaj w pniach widać wrośnięte, zardzewiałe żelastwo. Wszystko po to, żeby chorzy umysłowo nie uciekali. Kiedy ochroniarz uchylił bramę szpitala, w naszą stronę rzuciła się sfora psów. „To nie nasze, były tu – wyjaśnił strażnik. – Zostały po Ruskich.” To wszystko nie było wymyślone na potrzeby filmu. Tak to wyglądało.

Co dziś zostało w Legnicy po rosyjskim imperium?

Pustostany, ruiny, resztki po wojskowych instalacjach. Ciągle jeszcze dzieciaki znajdują jakieś stare guziki z rosyjskich płaszczy. Po wyjeździe wojsk radzieckich miasto odzyskało 1/3 swojej substancji. Mieszkania dostało mnóstwo ludzi, m.in. nauczyciele.

Czy Rosjanie wracają do Legnicy? Czy na przykład pana matka miała kiedyś kontakt z Ormianami, którym ochrzciła dziecko?

Nie, po chrzcie postanowiliśmy: „Nie znamy się”. Nie wiem nawet, gdzie ich potem rzucono. Ale jedna z moich sąsiadek po wielu latach dostała list od znajomej Rosjanki, która pisała, że dziecko po wyjeździe z Polski całymi miesiącami płakało, chciało wracać na ulicę Mariana Buczka. Jej mąż dostał przydział aż pod chińską granicą, mieszkali w ocieplanym namiocie, rodzina od rodziny oddzielona była tylko brezentem. Żadnej intymności, żadnego normalnego domu. A chłopiec przyzwyczaił się do tego, że ma sufit, podłogę, ściany. Dzisiaj Rosjanie coraz częściej wracają do Legnicy. W przeciwieństwie do niemieckich – roszczeniowych, to są powroty sentymentalne. Ostatnio ktoś zadzwonił do drzwi prezydenta miasta Tadeusza Krzakowskiego. Spytał, czy może rzucić okiem, bo w tym mieszkaniu się wychował. Zresztą ten czas był również ważny dla nas. Może także dlatego w „Małej Moskwie” starałem się ocalić od zapomnienia miasto mojej młodości.


Waldemar Krzystek, ur. 1953, reżyser i scenarzysta, absolwent wydziału reżyserii Uniwersytetu Śląskiego. Przeszłością Legnicy zajmował się już wcześniej w filmach „W zawieszeniu” (1987) i „Zwolnieni z życia” (1992). Reżyserował także spektakle teatru telewizji i niektóre odcinki seriali „Egzamin z życia”, „Fala zbrodni”. Za film „Mała Moskwa” dostał w b. r. Grand Prix na festiwalu filmowym w Gdyni.

(Barbara Hollender, „Legnica za bramą”, Rzeczpospolita on-line, 29.11.2008)