Drukuj
Jurorzy ostatniego gdyńskiego festiwalu mogą sobie pogratulować. Gdyby nie ich decyzja, honorująca "Małą Moskwę" ponad wszystko inne, film Waldemara Krzystka oglądałoby się tak, jak na to zasługuje - jako przyzwoity melodramat. A tak... – pisze Jacek Wakar w dodatku Kultura.

W tym roku w Gdyni nie byłem, więc na całą awanturę patrzę z zewnątrz, bez emocji. Po festiwalowej projekcji czytałem o dziele Krzystka same superlatywy jako o filmie, który ma szanse zachwycić szeroką i zadowolić wyrafinowaną publiczność. Werdykt wywrócił opinie do góry nogami.
Teraz dowiadywałem się, że "Mała Moskwa" to ordynarny harlequin, a jurorzy jeden po drugim zaczęli dystansować się od podpisanej przez siebie decyzji. Minęły dwa miesiące, kupuję branżowe "Kino" i czytam w rozmowie podsumowującej festiwal, że film Krzystka dostał jednak to, na co zasługiwał. Zatem "Mała Moskwa" górą?

Jednak nie. Obraz Krzystka w lwiej części ogląda się dobrze, ani przez moment nie zapominając jednak, że to kino wtórne, dowód, że sprawny skądinąd reżyser biegłość swego warsztatu poświęca dla opowieści boleśnie staroświeckiej. Takie filmy kręciło się nagminnie dwie, trzy dekady temu, a przy tym porównywanie "Małej Moskwy" z filmami takiego, dajmy na to, Davida Leana, to czysty absurd. Kompletnie inna klasa, z czego zapewne Waldemar Krzystek zdaje sobie sprawę.

W zestawieniu z gdyńskimi rywalami rzecz też wypada przeciętnie. Wyżej cenię nie tylko "33 sceny z życia" Szumowskiej, ale i "Rysę" Rosy, filmy Skolimowskiego i Adamik. Choć to z kolei nie oznacza, że seans "Małej Moskwy" nie przynosi żadnych przyjemności.

Wymieńmy zatem plusy. Realizacyjny rozmach. Znak, że Krzystkowi nie zaszkodziły lata w Teatrze TV. Wciąż czuje kino, wie, co to znaczy opowiadać z oddechem. Kiedy pada deszcz, to naprawdę pada, kiedy jest scena zbiorowa, nie ma prowizorki. Dobre wrażenie robi też aktorstwo, przede wszystkim rosyjskich wykonawców.

Svetlana Khodchenkova w roli śmiertelnie zakochanej w polskim oficerze żony oficera wojsk radzieckich stacjonujących w Legnicy jest zjawiskowo piękna i posiada dar skupiania na sobie uwagi widzów. Gra jak trzeba powściągliwe, forte zostawiając na rzadkie okazje. Sukces niewątpliwy, choć zestawianie tej roli z kreacją Jadwigi Jankowskiej-Cieślak z "Rysy" wydaje się nieporozumieniem.

Równie wyraziście wypada męska część rosyjskiej obsady z Dmitrijem Ulianovem (zdradzany mąż) i Jurijem Itskovem (politruk) na czele. Na ich tle nasz Lesław Żurek jako zakochany Polak wygląda jak nieśmiały adept.

A teraz lista wątpliwości. Choć scenariusz "Małej Moskwy" jest oparty na faktach, historia w wielu miejscach szeleści papierem. Krzystka zawiódł słuch na dialogi. Bywają w filmie tak pompatyczne, że kładą najbardziej poruszające sceny, budząc śmiech. Nie sprawdza się wprowadzenie na ekran córki bohaterki, która ma prześwietlić po latach jej miłosne zauroczenie. Raz, że Khodchenkova w tej partii radzi sobie znacznie gorzej. Dwa, że cały zabieg sprawia wrażenie sztucznie narzuconej ramy.

W dodatku w miłość większą niż życie, mimo wysiłków aktorki, musimy uwierzyć na słowo. Krzystek każe bohaterom bez przerwy o niej gadać. Erotyki zaś boi się jak ognia.

Najbardziej przeszkadza jednak to, że "Mała Moskwa" wygląda na film nakręcony na zamówienie. Rzecz zdarzyła się naprawdę, ale brzmi dziś jak prosta odpowiedź na polski kompleks Rosji. Jesteśmy przez nią ciemiężeni, no to przedstawmy Rosję jak żałosnego impotenta, każmy ich krasawicy zakochać się bez pamięci w Polaku. Poprawa samopoczucia gwarantowana...

"Mała Moskwa"Polska 2008; reżyseria: Waldemar Krzystek;
obsada: Svetlana Khodchenkova, Lesław Żurek, Dmitrij Ulianov, Jurij Itskov;
dystrybucja Syrena Films; czas: 119 min
premiera: 28 listopada

(Jacek Wakar, „Ku pokrzepieniu serc”, Dziennik Kultura, 28.11.2008)