Drukuj
W wieku 64 lat, z okazji oficjalnego przejścia na nauczycielską emeryturę, Ludwik Gadzicki zadebiutował na legnickiej scenie. Zagrał gościnnie Helmuta w sztuce "Sami". Pan Ludwik był przejęty, blady. Przyjaciele z widowni martwili się, czy aby ciśnienie mu nie podskoczy za bardzo. Ale nie. Obwąchał trawę, wykonał kilka gestów i wreszcie wyszeptał jedno zdanie: "Nie rozumiem". I wybiegł, żegnany wielką owacją. Sylwetkę nieprzeciętnego polonisty kreśli Zygmunt Mułek.

- Chciałbym zagrać jedną scenę i mieć taką fetę - śmieje się nagradzany wielokrotnie za wybitne kreacje Paweł Wolak. - Ale Ludwikowi to się należało, bo jest wielkim przyjacielem naszego teatru. Gdyby więcej było takich ludzi, świat byłby lepszy.

Bo Ludwik, nazywany przez znajomych "Gad", kocha teatr, a do tego pisuje recenzje do gazet. Ale przede wszystkim jest polonistą, nauczycielem, wychowawcą. Setkom swoich uczniów zaszczepił miłość do teatru. Czasami musiał niektórych "szantażować", by przyjechali z nim na wieczorny spektakl do Legnicy. Na przykład w sobotę, gdy ciekawszą rozrywką jest dla młodego dyskoteka...

Ludwik Gadzicki obejrzał ze dwa tysiące przedstawień w legnickim teatrze. Zaliczył ze dwieście premier. Niektóre przedstawienia oglądał dwudziestokrotnie. I też grał, sapiąc, rżąc na widowni. Zawsze w pierwszym rzędzie. - Gdy rży, to znaczy, że sztuka jest dobra - wyjawia Jan Hila, prezes Stowarzyszenia Przyjaciół Modrzejewskiej (patronki legnickiego teatru). - Z kolei jego histeryczne sapanie i bezdech nie wystawiają przedstawieniu laurki.

Po zakończeniu spektaklu Ludwik biegnie na scenę i wręcza aktorom kwiaty. To także jedna z jego wizytówek. - Gdy Ludwik jest na widowni, bardzo lubię grać - zwierza się aktorka Katarzyna Dworak. - Reaguje żywiołowo. Ale przynajmniej wiem, że jest choć jeden widz, dla którego warto grać całym sercem.

Ludwik przed kilkudziesięciu laty też miał ochotę, by zawodowo wcielać się w Hamleta. Studiował wówczas polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. W jednym z teatrów był nabór aktorów. - Gdy skończyłem recytować ostatnie zdanie wiersza "i zostanie po mnie małomówna, cicha sława", zapadła cisza - wspomina. - Dyrektor spojrzał na mnie i zapytał, co studiuję. - Polonistykę - wymruczał Ludwik pod nosem. - To w takim razie nie będzie straty dla teatru. Po takiej recenzji wziąłem się za edukację teatralną.

Za młodu pasał krowy. Często słyszał: "Pójdziesz do buraków". Może tak na przekór poszedł do jezuitów. W czasie nowicjatu wyrwał się do warszawskiego Teatru Polskiego na "Wieczór trzech króli". Teatr go zauroczył, ale pasja zabolała. Fizycznie. - Ojciec dowiedział się o tym - wspomina. - Powiedział: "Co ty, do teatru chodzisz"? I tak mi wpier..., że do dziś pamiętam. A rękę miał ciężką, potrafił jednym ciosem świnię zabić. Wówczas zrodził się we mnie bunt...

Przyszły poeta i teatroman studiował teologię. Upomniała się jednak o niego armia. Odsłużył dwa lata w saperach. Kariery w wojsku nie zrobił. Pojechał studiować polonistykę na Jagiellonkę w Krakowie. - Chodziłem na wszystkie premiery, jeździłem do Warszawy, Zabrza i innych miast - opowiada. To drogie hobby. Skąd brał na nie pieniądze? - Zawsze udało mi się wkręcić, znałem dyrektora, aktorów - śmieje się.

Po studiach wrócił do rodzinnego Lubina. Wtedy narodził się legnicki teatr. Jest rok 1977. Podgląda próby. I staje się największym, najbardziej znanym bywalcem widowni tej sceny. - Moich uczniów czasami było ciężko namówić do wyjścia do teatru - zwierza się. - Ja nie uznaję spektakli przedpołudniowych. Jeździliśmy więc w soboty i niedziele na wieczorne przedstawienia. Czasami musiałem być dyktatorem. Mówiłem uczniowi: dostaniesz trójkę, gdy obejrzysz sztukę.

I po chwili zastanowienia dodaje: - Zdaję sobie sprawę, że gdybym chciał wszystkim moim uczniom zaszczepić miłość do teatru, to byłoby to świństwo. Świat wówczas byłby paskudnie nudny. Bo przecież nie wszyscy żyją teatrem, poezją. Ale musiałem ich przekonywać, bo zawsze trzeba próbować. Nie mam wyrzutów, że właśnie nie próbowałem.

Jolanta Szatarska wspomina lekcje polskiego z panem Ludwikiem jak występ jednego aktora. - To były uczty duchowe. Recytował nam wiersze. Ale był też wymagający. Puszczał na lekcjach szczura, czyli każdemu z nas rzucał podchwytliwe pytanie z lektury i oczekiwał jednozdaniowej odpowiedzi. To był właśnie ten szczur.

A potem, w sobotę, teatr. - Jeździliśmy do Wrocławia na przedstawienie. Wracaliśmy ostatnim pociągiem, późno w nocy. Czasami Ludwik kazał nam napisać recenzję na następny dzień. To było niesamowite - mówi pani Jolanta. Później studiowała polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pan Ludwik często przyjeżdżał do tutejszych teatrów. - Razem chodziliśmy na spektakle, a Ludwik waletował u nas w akademiku - wspomina.

- Wujek jest dość odosobnionym, wrażliwym człowiekiem - mówi Andrzej Więcław, jego siostrzeniec. - Potrafi być duszą towarzystwa, bywa też konfliktowy. W życiu potrafi być aktorem. Próbował nas zmuszać do chodzenia do teatru, ale niezbyt mu to wychodziło.

Grażyna Owczarek z legnickiego teatru przyjaźni się z Ludwikiem od 30 lat. - Mieszkamy w blokach naprzeciwko siebie. Zawsze nad ranem sprawdza, czy u mnie świeci się światło. To taki pozytywny wariat. Mam do niego żal, że się ze mną nie ożenił - śmieje się. - To żart - zaraz dodaje.

Jaki jest Ludwik? - Bardzo emocjonalny. Jak się zapamięta w czymś, to potrafi nosić na rękach. Potrafi też być pamiętliwy. Wszyscy bywalcy naszego teatru znają jego rechot. On nakręca przedstawienie. Podziwiam, że ma odwagę tak reagować. Zawsze wiadomo, kiedy nie ma go na spektaklu. Ludwik przyznaje, że jego rubaszny śmiech może denerwować.

- Ale jak mi się podoba jakaś scena, reaguję żywiołowo, podświadomie. Czasami wychodziły z tego powodu zabawne sytuacje. Przed laty na jeden ze spektakli polonistka przyprowadziła klasę dziewczyn z liceum medycznego. Odliczyła panienki w holu. I zasiedli z marsowymi minami na widowni. W czasie jednej ze scen uśmiechnąłem się po swojemu. Po chwili usłyszałem syk. "To jest teatr, proszę pana, proszę się zachowywać". Gdy pan Ludwik zignorował uwagę i zarechotał ponownie, usłyszał, że ma natychmiast wyjść. Nie zrobił tego. Pani polonistka wyszła więc z uczennicami. Widownia zareagowała śmiechem.

Ale potrafił też, gdy jego uczniowie za bardzo rozrabiali podczas spektaklu, wstać i przy całej widowni doprowadzić ich do porządku. Raz nawet kazał osobiście swoim podopiecznym pojechać do Legnicy i przeprosić aktora, któremu przeszkadzali. - Kupili parę flaszek i się dogadali - śmieje się.- Później się dowiedziałem, że niektórzy moi uczniowie przychodzili na spektakle na rauszu. I tak też, niestety, bywało.

Ludwik tylko raz pogniewał się na legnicki teatr. W minionym roku o coś posprzeczali się z dyrektorem Jackiem Głombem (nie chce jednak zdradzić, o co poszło). Omijał wówczas Legnicę szerokim łukiem. - Byłem zły. Jeździłem na spektakle do Kalisza, Zielonej Góry, Wrocławia. Ale miłość do legnickiego teatru zwyciężyła. Moja misja jako nauczyciela dobiegła jednak końca - mówi.

Codziennie przychodzi do swojej byłej szkoły. I nikt nie wyobraża sobie, że pan Ludwik, emeryt, nie przyjedzie z klasą na spektakl. Już po spełnieniu misji...

(Zygmunt Mułek, „Gad rży, gdy mu się podoba” Polska Gazeta Wrocławska Magazyn, 28.11.2008)