Drukuj
Nie milkną echa festiwalu filmowego w Gdyni. O sukcesie mówią jedni, o skandalu – inni, komentując przyznanie Złotych Lwów „Małej Moskwie” Waldemara Krzystka. Jedno jest pewne. W konfrontacji filmu z krytyką na razie prowadzi ten pierwszy – ocenia Bartłomiej Rodak.

Gdynia była dla Krzystka jedynie bitwą, którą wygrał zdecydowanie. Wojna rozpętała się w filmowym i recenzenckim światku tuż po ogłoszeniu werdyktu i trwa do dziś. Dawno festiwalowi nie towarzyszyła bowiem taka wrzawa, jak tym razem.

Każdy dzień przynosi głównie opinie zawiedzionych, sfrustrowanych i rozczarowanych przedstawicieli salonowej, obrosłej w pretensje warszawki. Widz ciekawy i otwarty na dobre kino, dostrzeże zapewne, że oto obserwujemy kryzys wartości w polskiej kinematografii. Wartości, które dla współczesnych są trudne do zdefiniowania, kanonami stają się dopiero po latach. „Mała Moskwa” stała się pretekstem do wywołania poważnego sporu, który podzielił filmowców na dwa wrogie obozy. Wrogość to wręcz zaciekła, bowiem adwersarze nie wahają się użyć inwektyw.

To ja, krytyk

Jacek Rakowiecki, redaktor naczelny „Filmu”, na łamach „Gazety Wyborczej” pisze: „Zwykły widz spontanicznie dzieli filmy na dobre i złe, ciekawe i nieciekawe, zaś część polskiej krytyki hołduje dychotomii: ambitne – komercyjne, nowatorskie – przestarzałe. Każdy pierwszy człon tych par to warunek konieczny (choć niewystarczający), by dzieło miało szansę na ich akceptację, każdy drugi przesuwa je do zbioru „kino popularne” (określenie lekceważące) lub kino komercyjne (określenie pogardliwe). Kino artystyczne oglądają ludzie kulturalni, wykształceni i wrażliwi, którzy, rzecz jasna, stanowią mniejszość. Kino popularne i komercyjne ogląda reszta”.

Gdyby przyłożyć ucho do ściany salonów warszawskiej krytyki, to można by z pewnością usłyszeć: To ja, krytyk. Kocham siebie, bo kogo mam kochać, widza? Chodzi tylko o zaspokojenie mojego apetytu na wielką sztukę, którą pojąć jestem w stanie tylko ja sam. Jeśli wysmażę w recenzji dostatecznie wyszukane i misterne epitety, dzieło musi smakować konsumentom. Jeśli jest inaczej, niech ich diabli wezmą, bo mają byle jakie gusty.

To może nieco przerysowany, ale niepozbawiony autentyczności wizerunek dzisiejszego salonowego krytyka, który sławi dzieła „wybitne”, a którego dyszkantu nieliczni chcą słuchać. Często obraz Krzystka uważa się za melodramat w stylu Hollywood, pozbawiony wartości artystycznych, będący jedynie komercyjnym produktem nastawionym na szybką i masową sprzedaż.

Z klapkami na oczach


Krytyka to nie krytykanctwo, a dziś te dwa terminy można ze sobą pomylić. Granica między nimi zatarła się zupełnie, a różnica jest przecież zasadnicza. Krytyka to analiza i ocena dzieła czy czyichś dokonań. Krytykanctwo to niesłuszne i nierzeczowe krytykowanie czegoś; też skłonność do takiego krytykowania. I tę skłonność bezwstydnie demonstruje wielu, często zasłużonych dla kina polskiego i nie tylko. Dlaczego?

Odpowiedź jest prosta. Z miłości. Z miłości do siebie, rzecz jasna, i lojalności wobec salonowego środowiska. To ono ma jedyne prawo do ferowania słusznych wyroków, wartościowania i przyklejania etykiet: „wybitne”, „średnie”, „dla amatorów”, „tandetne”. Środowisko adoruje się wzajemnie, przyklaskując opiniom kolegów i nie znosi sytuacji, w której nagle ktoś je zaskoczy. Wówczas gubią się kryteria oceny, a pozostaje jedynie solidarne, wręcz obowiązkowe odrzucenie. I nie jest ważne, co o filmie myśli i mówi publiczność. Nie jest ważny widz. Przecież to na ogół tępak zainteresowany jedynie obfitością papki.

I tak na przykład, pewien recenzent uznał, że jurorzy swoim werdyktem zepsuli święto polskiego filmu. Bo jak to może być, żeby klasyczny melodramat (a przecież to kicz !) zwyciężył? Ale pojawiły się też porównania obrazu Krzystka do kultowej „Casablanki”. Czy to źle?

Teresa Bochwic w artykule „„Mała Moskwa”, czyli Polska, której nie znosi salon” („Rzeczpospolita”, 3 października) broni „Małej Moskwy” przypominając, że „(...) Oscary ciągle dają za melodramaty. (...) Czy ktoś widział polski film, na którym jest miłość i czułość, a nie łomot i gwałt? Owszem, są takie. „Mała Moskwa”. (...) W filmie znajdziemy niezwykły obraz Polski, jakiej nigdy nie pokazywano. Tego obrazu salon znieść nie może. Zadowala ich obraz Polski obrzydliwej, rozlatującej się, zdziczałej, brudnej, ale wspaniale fotografowany. Zasmarkanej, siedzącej w rynsztoku (...). Polski śmietnika i poucinanych rąk. (...) Od lat kręci się takie filmy. Takie filmy kręcą salonowi reżyserzy. To podobno nas interesuje (...).”

Czy aby na pewno?

Ot, polski tygiel

Zdzisław Pietrasik, komentator „Polityki” twierdzi, że jury dokonało świadomego wyboru, gdyż „(...) przyznając najważniejszą nagrodę „Małej Moskwie”, dało najwyraźniej do zrozumienia, że dzisiaj należy popierać filmy podejmujące ważne tematy, ale jednocześnie skierowane do szerokiej widowni”.

Janusz Anderman, członek jury festiwalowego, na łamach „Gazety Wyborczej” tłumaczył się głęboko zawstydzony werdyktem, że przecież miał tylko jeden głos. „(...) W Gdyni pokazano wyjątkowo wiele udanych dzieł, a tu – masz ci los! Złote Lwy zdobył komercyjny melodramat „Mała Moskwa”. (...) Ubolewam, bo do głównej nagrody typowałem inny film. Ale co z tego – dysponowałem tylko jednym głosem.”

Juror zapomniał, że każdy członek wielkiej komisji mógł przecież złożyć votum separatum, jeśli nie zgadzał się z opinią reszty. Jednak nikt tego nie zrobił. Podobne stanowisko, zdecydowanie odcinające się od własnego przecież werdyktu, zaprezentował także w „Gazecie Wyborczej” Sławomir Idziak: „(...) Byłem przeciwny tej nagrodzie. (...). Krytyka jest smakoszem francuskiej kuchni, widzowie wolą jednak jedzenie chłopskie. (...) Film Krzystka jest ewenementem. Działa na publiczność. W tej sytuacji musieliśmy go poprzeć”.

Trudno o bardziej niesmaczne usprawiedliwienie. Jednak to nie jedyne wielkie nazwisko w tym targowisku próżności.

Agnieszka Holland, wybitna polska reżyserka (matka Kasi Adamik, reżyserki „Boiska bezdomnych” – jednego z rywali „Małej Moskwy” w konkursie głównym festiwalu) od lat robiąca filmy za pieniądze amerykańskie (gdyby Krzystek miał taki budżet, zbudowałby Małą Moskwę od nowa – tym bardziej cieszy wielki sukces za niewielkie fundusze), pisze na łamach „Gazety Wyborczej”: „Mogliśmy (...) zacząć pogłębioną rozmowę (...) o języku współczesnego kina i o prawdziwym filmowym rzemiośle. Zamiast tego jedynym argumentem pozostaje widmo oglądalności i rękawy marynarek zmoczone przez łzy małżonek jurorów. (...) Na razie rację ma reżyser Łukasz Barczyk, kiedy mówi, że festiwal w Gdyni to zapyziała prowincja, wiocha i obciach”.

Aż strach pomyśleć, co napisałaby Agnieszka Holland przed 40 laty, gdy na ekrany kin triumfalnie wchodził film „Sami swoi” (choć to oczywiście obraz o zupełnie odmiennej konwencji gatunkowej).

Wiadomo natomiast, co powiedział Sylwester Chęciński dla „Polski Gazety Wrocławskiej”: „Mała Moskwa” jest dobrze zrobiona. Ma dobry warsztat i niesie treści interesujące dla widza. Ten film i werdykt jury sprawiają, że dobrze myśli się o gdyńskim festiwalu jako o imprezie nie zapominającej o widzach chodzących do kina, żeby obejrzeć historie prościutkie, a jednocześnie znakomite”.

To dla widza, nie dla krytyki!


Największego przyjaciela Krzystek znalazł właśnie w widowni. I dobrze. Bo dla niej robi się filmy, tak jak książki pisze się dla czytelników. Jazgot krytyków, ich gusta i warszawskie koteryjki są wobec wypełnionych po brzegi sal kinowych jak mrówka, która idąc ze słoniem przez most wykrzykuje: Słoniu, ale tupiemy!

Przynależąc do wspomnianej wcześniej „całej reszty”, zdecydowanie wolę „kuchnię chłopską”. Jak ta „cała reszta”, wolę „Quo Vadis” od „Ulissesa”. Kiedy festiwalowi faworyci będą spoczywać na zakurzonych półkach składnic archiwów „Mała Moskwa” nadal będzie wzruszać prosto opowiadając o najtrudniejszej historii i najważniejszych sprawach człowieka. Nadal będzie kinowym szlagierem. I to też słowo, zamiast którego krytyk natchniony użyłby sformułowania na przykład „top intelectual correct”.

Za jedynie dyktowaną bieżącym zamówieniem zawistnego środowiska uważam wypowiedź Barbary Hollender w „Rzeczpospolitej”: „Mała Moskwa (...) to dziełko niemal staroświeckie w sposobie narracji i filmowym języku. Takich filmów i Amerykanie i Rosjanie nakręcili na pęczki. Równie sprawnie i wzruszająco albo nawet lepiej”.

Hipokrytą jest każdy dziś wołający w podobnym tonie, który jednocześnie robi oko do publiczności, twierdząc, że kino jest przede wszystkim dla widza. „Mała Moskwa” była na festiwalu drugim po „Senności” Magdaleny Piekorz najdłużej oklaskiwanym filmem. Podczas projekcji miejsc nie było nawet na podłodze. To widzowie zwyciężyli w Gdyni.

„Mała Moskwa” uwodzi urodą obrazu, wielkością co najmniej kilku doskonałych kreacji aktorskich, prostotą, szczerością i świeżością opowieści. Dajmy się Krzystkowi uwodzić bez kompleksów. Warto.

Telefony się urywają

Waldemar Krzystek dla „Konkretów.pl”: – Mój telefon od kilkunastu dni nie milknie. Odzywają się ludzie, którzy mogli dofinansować produkcję, ale tego nie zrobili i dzisiaj żałują. Dzwonią znajomi i krytycy z gratulacjami. Wielu mówi, że po raz pierwszy od wielu lat udało się dziełu filmowemu wywołać tak gorącą, wręcz namiętną publiczną debatę, która obecna jest we wszystkich mediach. Im donioślejsze głosy za i przeciw, tym lepiej. Film obroni się sam. Jeszcze niewielu ludzi tak naprawdę go obejrzało, a obejrzeć chcą wszyscy.

(Bartłomiej Rodak, „Jedni gratulują, inni zazdroszczą”, Konkrety.pl, 8.10.2008)