Drukuj
Pokazane w Gdyni filmy Szumowskiej, Rosy, ale też Bławuta i Skolimowskiego nie powstały z myślą o polskim grajdołku i jego uśrednionych gustach, a z widzem próbują rozmawiać na serio. Nieśmiały powiew zmian unosił się w powietrzu przez cały festiwal. Aż do momentu ogłoszenia werdyktu jury, który ściągnął nas, niepoprawnych marzycieli, na ziemię, przypominając, gdzie jesteśmy - ocenia Anita Piotrowska.

Gdyńska parada polskiego kina przyniosła zupełnie inny jego obraz niż ten, który przeziera na co dzień z sal multipleksów. Pokazała, że nie samymi komediami (mniej lub bardziej romantycznymi) musi żyć Polak. I że polskie kino nie musi być koniecznie produktem sformatowanym wedle wzorców telewizyjnych seriali i sitcomów.

"33 sceny z życia" Małgorzaty Szumowskiej czy "Rysa" Michała Rosy, ale także "Jeszcze nie wieczór" Jacka Bławuta, "Cztery noce z Anną" Jerzego Skolimowskiego czy nawet "Bracia Karamazow" Petra Zelenki (zakładając optymistycznie, że jest filmem polskim) - to tytuły, które nie uwłaczają inteligencji widza i próbują z nim rozmawiać na serio. Znać też, że powstawały niekoniecznie z myślą o polskim grajdołku i jego uśrednionych gustach. To oczywiste, że w programie konkursowym nie mogło zabraknąć także tytułów zupełnie odmiennych: skrojonych z myślą o kuble popcornu i butelce Coli (jako dodatku do tychże). "Ranczo Wilkowyje" Wojciecha Adamczyka to wręcz kinowy bonus dla wielbicieli popularnego serialu TVP, zaś "Lejdis" Tomasza Koneckiego zakwalifikowany został do gdyńskiego konkursu pewnie pod wpływem magii wielkich liczb (siedmiocyfrowa frekwencja w kinach).

Jednakże to nie te filmy nadawały ton tegorocznemu festiwalowi w Gdyni, nie one rozpalały emocje czy wskazywały na kierunek zmian, których nieśmiały powiew unosił się w powietrzu przez cały czas trwania imprezy. Aż do momentu ogłoszenia werdyktu jury, który ściągnął nas, niepoprawnych marzycieli, na ziemię, przypominając, gdzie jesteśmy.

Symboliczny werdykt: róbmy filmy "bezpieczne"

Dla mnie główna decyzja jurorów na czele z Robertem Glińskim ma charakter mocno symboliczny. Wyraźnie wpisuje się także w politykę PISF-u, dla którego jednym z priorytetów jest przekonanie polskiego widza kinowego do rodzimych filmów. Tyle że zadanie festiwali - w odróżnieniu od instytucji i firm promocyjnych - jest zgoła odmienne. Najlepsze z nich, z Cannes na czele, mają ambicję wyznaczania nowych horyzontów, wyszukiwania artystycznych objawień, promowania kina "trudnego" i poszukującego. Gdynia, nie przymierzając, również powinna być takim festiwalem, choć skupia się na twórczości lokalnej.

Tymczasem nagroda Grand Prix dla "Małej Moskwy" Krzystka, filmu z założenia komercyjnego, wspartego (za chwilę) wersją serialową, apelującego (skądinąd bardzo ładnie) do prostych wzruszeń i polskich sentymentów, stała się wyraźnym sygnałem dla polskich twórców: róbmy filmy "bezpieczne", wedle sprawdzonych wzorców, z myślą o jak najszerszej widowni. Tytuł, który na pewno poradziłby sobie w kinach bez sygnaturki Złotych Lwów, zajął tym samym miejsce na podium, które dla filmu Szumowskiej czy Rosy (moi bezdyskusyjni faworyci w tej właśnie kolejności) mogłoby być znakomitą trampoliną pozwalającą zaistnieć w polskich kinach.

Piekorz, Gajewski i wysoka poprzeczka Szumowskiej

Swoją drogą mogliśmy w tym roku zaobserwować ciekawe zjawisko, które nazwę tu roboczo "zmęczeniem Złotymi Lwami". Dwoje ciągle młodych laureatów Grand Prix sprzed kilku lat - Magdalena Piekorz ("Pręgi") i Dariusz Gajewski ("Warszawa") - pokazało w Gdyni swoje filmy "drugie", mocno oczekiwane choćby z racji niedawnych laurów. Czy w tym roku udało im się przekonać nas, że wówczas, przed paroma laty, jurorzy gdyńscy postawili na właściwego konia?

Oddając szacunek wcześniejszym dokonaniom reżyserów, przyznać trzeba, że jednak zawiedli. "Senność" Piekorz wedle scenariusza Wojciecha Kuczoka - splatająca ze sobą trzy historie współczesnych trzydziestolatków trwających w stanie życiowej katatonii - uwodzi nas błyskotliwą frazą, każe przytaknąć satyrycznym obserwacjom polskiej kołtunerii, podpowiada głębokie egzystencjalne sensy - ale pozostawia obojętnym, bo to film nazbyt wypreparowany, za słabo "przeżyty". Jednak wielu widzów wychowanych na telenowelowych wzorcach zapewne taki film kupi, bo potrzebuje takich właśnie, elegancko opakowanych, banalnych życiowych diagnoz. Już zresztą kupiła - nagradzając "Senność" Złotym Klakierem dla najdłużej oklaskiwanego filmu festiwalowego. I to także może być sygnałem zachęty dla jego następców. A dla widza szukającego w kinie czegoś więcej, niż odprężenia może być fałszywą podpowiedzią, że tak właśnie wygląda ambitne kino.

Z kolei Gajewski w "Lekcjach pana Kuki" dał się złapać na lep polsko-austriackiej koprodukcji. Miał w swoim ręku wiele atutów, przede wszystkim świetny materiał literacki Radka Knappa. Miał także Wiedeń jako tło oraz ciągle aktualny temat polskich migracji za chlebem. Gdzieś się jednak rozminął - i z książką, i pewnie też ze sobą. Po twórcy "Warszawy" spodziewałam się czegoś więcej niźli tylko spłaszczonej filozofującej powiastki. A już na pewno oczekiwałam śmielszego, bardziej indywidualnego dotknięcia.

W ocenie tegorocznego festiwalu Gdyni surowy ton znajduje jedno istotne uzasadnienie. Bezkompromisowy, autorski, perfekcyjnie zrealizowany film Szumowskiej podniósł w tym roku poprzeczkę bardzo wysoko. Wiele tytułów, które w innych konfiguracjach konkursowych pewnie zwracałoby uwagę, w tym sąsiedztwie jakby przybladło.

Debiutanckie "Boisko bezdomnych" Kasi Adamik o społecznych wyrzutkach, którym amatorski futbol przywraca nadwątloną przez życiowe zakręty ludzką godność, przeszło prawie niezauważone (przynajmniej w werdykcie - dla mniej ten film rokuje bardzo dobrze). Trochę mocniej zaznaczył się film "Jeszcze nie wieczór" Jacka Bławuta, ciekawy, choć nie do końca spełniony eksperyment o pięknie starzejących się aktorach - żywej historii polskiego kina i teatru. Bławut przyszedł do gdyńskiego konkursu prosto z kina dokumentalnego. Pokazał tym samym, jak bardzo ożywczy wpływ może mieć ono na ograne fabularne konwencje, na sposób przyglądania się człowiekowi, wreszcie - na jakość polskiego aktorstwa, którą dziś kształtują, niestety, głównie serialowe fuchy.

Chuchajmy na indywidualistów, bo możemy ich stracić

Kontrowersyjne przyjęcie przez widzów festiwalowych "33 scen z życia", ale też "Senności" spolaryzowało widownię, wskazując jednocześnie, że istnieje zapotrzebowanie na bardzo różne rodzaje kina i "de gustibus non est disputandum". W tym roku częściej niż dotychczas padały w odniesieniu do polskiego kina dwa pytania: "po co?" i "dla kogo?". W wielu wypadkach sytuacja wydawała się przejrzysta. Były jednak tytuły, których "target" zdawał się zgoła nieuchwytny. Takie na przykład "Serce na dłoni" - czarna komedia z morałem w reżyserii Krzysztofa Zanussiego. Trudno rozpoznać adresata tego filmu, któremu patronuje co prawda bujne popiersie Doroty Rabczewskiej, ale jako popularna komedia film rozmija się z gustami jakiegokolwiek "targetu". Cała nadzieja w Dodzie.

Nie chcę tu jednak odgrywać roli pięknoducha ignorującego frekwencyjne słupki i masowe upodobania. Nie chcę dowartościowywać na siłę dzieł, które obejrzy potem garstka widzów. Czuło się jednak w tym roku w Gdyni pewne przesilenie, które - kto wie - mogłoby wpłynąć w znaczący sposób na sposób myślenia o naszym kinie. Tylko w którą stronę nastąpi przemiana?

Wektor tego myślenia skręcał albo w kierunku twórczego indywidualizmu (Szumowska, Rosa, Skolimowski...) albo w kierunku zupełnie odwrotnym - czyli "kina dla ludzi" ("Mała Moskwa"), które miałoby być zaprzeczeniem "filmów festiwalowych", przeznaczonych dla grupki wyznawców. W werdykcie jury zwyciężyła opcja druga. Szkoda, albowiem coś się rzeczywiście w naszym kinie poruszyło. Zaczęliśmy wreszcie funkcjonować w liczącym się obiegu festiwalowym ("33 sceny...", "Rysa", wcześniej "Sztuczki").

Publiczność w Polsce pokochała swoje "Lejdis" czy "Wilkowyje". I pewnie pokocha także "Małą Moskwę". Dlatego z całych sił powinniśmy chuchać i dmuchać na takich twórców, jak właśnie Szumowska, Rosa, Skolimowski (ale także Jakimowski czy Krauze). Zanim przestaną oglądać się na polski udział w produkcji i w pełni rozwiną skrzydła za granicą, by wystąpić potem w barwach innej reprezentacji. Przypomnijmy, że choć w poprzednich dekadach polskiej historii odbywało się to w zgoła innych okolicznościach, paru jednak uzdolnionych twórców zdążyliśmy dla naszego kina bezpowrotnie utracić. Dlatego festiwal w Gdyni powinien istnieć między innymi po to, by tych najbardziej wartościowych hołubić i przypominać im, jak bardzo są dla nas ważni. Kino popularne, jako się rzekło, obroni się samo.

(Anita Piotrowska *, Gdynia powinna doceniać indywidualistów, www.gazetafilmowa.pl, 22.09.2008)



*Anita Piotrowska - krytyk filmowy "Tygodnika Powszechnego"