Drukuj
Sytuacja jest kuriozalna. Kolejni jurorzy festiwalu polskich filmów w Gdyni odcinają się od werdyktu. W ''Gazecie'' po Sławomirze Idziaku Janusz Anderman ogłasza, że wcale nie chciał nagrodzić ''Małej Moskwy''. Przypomina to obyczaje polityków, którzy potrafią wygłaszać inne zdanie niż rząd, który reprezentują. W Gdyni, zupełnie jak w naszej polityce, mieliśmy do czynienia z przeciekiem - dzień wcześniej przed ogłoszeniem wyników ten kuriozalny werdykt był znany w szczegółach - zauważa Tadeusz Sobolewski.

Jak tak dalej pójdzie, inni jurorzy też zaczną się tłumaczyć, że nie chcieli i trzeba będzie chyba odwołać Złote Lwy - nagrodę, która w założeniu ma przedstawiać największe osiągnięcia polskiego kina, wskazywać kierunek jego rozwoju. Ale już widać, że przesłanie zawarte w tegorocznym werdykcie nie ma mocy i nie będzie wysłuchane, ani uszanowane.

Urok pryśnie. Wybrzmią pięciominutowe oklaski w Teatrze Muzycznym w Gdyni dla dwóch najbardziej telenowelowych filmów konkursu - "Senności" Magdaleny Piekorz i "Małej Moskwy" Waldemara Krzystka. Wybrzmi śpiewany przez Swietłanę Chodczenkową po rosyjsku i polsku "Grande valse brillante", który tak rozczulił gdyńską widownię.

I okaże się, że nagrodzono prowincjonalny wyciskacz łez, który odpowiada na hasło: róbmy kino dla ludzi! Film, który udaje stare melodramaty i odwołuje się do najprymitywniejszych narodowych sentymentów. Film śmiało antyradziecki, który widzowi "robi dobrze", pokazując Rosjan jako godnych pożałowania, bezpłodnych, ślepo zapatrzonych w Polskę. Scenariusz dawał szansę pokazania Rosjan takich, jacy są między sobą, spojrzenia na Polskę obcymi oczami. Jednak ta szansa nie została wykorzystana. Rosjanie z tego filmu są tylko fantomami, takimi, jakich my chcielibyśmy ich widzieć. Dlatego "Mała Moskwa", przy całej swojej sprawności, jest kiczem.

Komu właściwie zależało na tej populistycznej nagrodzie? Podczas gali, obsługiwanej przez 13 kamer, ze scenografią jak do "Tańca z gwiazdami", pomyślałem, że spełnia ona obecne zapotrzebowanie TVP. Jest idealnym produktem dla widowni, urobionej przez tańce, telenowele i czytanki historyczne. Film duszoszczypatielny, ale bezdyskusyjny, przeznaczony dla dużych dzieci, w przeciwieństwie do "33 scen z życia" Szumowskiej, "Rysy" Rosy, "Czterech nocy z Anną" Skolimowskiego - filmów, które były w tym roku najlepszą wizytówką polskiej kinematografii w świecie, filmów o oryginalnej formie, przeznaczonego dla ludzi dorosłych, myślących. Pierwszy z nich zasłużył na Grand Prix, drugi na nagrodę specjalną i nagrody aktorskie, trzeci - co najmniej na nagrodę za reżyserię. Ale Europa nie będzie nam dyktować, co dobre! Elitom trzeba pokazać, gdzie ich miejsce!

Dysydenccy jurorzy w swoich oświadczeniach stosują podobną taktykę. Mówią: "Mała Moskwa" to może nie najlepszy film, ale inne też były nienajlepsze. Prawda jest taka, że mamy do czynienia z dwoma rodzajami kina, które rozmawiają z widzem na kompletnie różnych poziomach. To były dwa festiwale, dla dwóch różnych widowni. Werdykt, który miał wszystkich pogodzić, fatalnie nas podzielił, zupełnie jak polska polityka w ostatnich latach. W Gdyni, jak na modelu, można było zobaczyć syndrom podzielonej opinii publicznej. Będzie się teraz mówić, że krytyka nie promuje polskiego kina i nie rozumie upodobań zwykłego widza, który ma dość smutnych filmów o śmierci, winie i miłości niemożliwej.

Rolą festiwali na całym świecie jest podpowiadanie widowni, co w nowym kinie jest najbardziej wartościowe - tymczasem gdyńscy jurorzy tak się uskromnili, że zamiast kierować się własnym gustem i rozeznaniem, woleli wsłuchać się w "głos ludu". Jakby sami nie wiedzieli, czego chcą. Krytyka festiwalu, jaką wygłosił jeszcze przed jego rozpoczęciem reżyser Łukasz Barczyk, okazała się prorocza: to nie jest święto kina. W tym roku była na nie szansa - mieliśmy dobry festiwal - ale ta szansa, bardzo po polsku, została zmarnowana.

(Tadeusz Sobolewski, "Festiwal w Gdyni - zmarnowana szansa", Gazeta Wyborcza, 24.09.2008)