Drukuj
W Gdyni stał się cud. Pierwszy, że pojawiło się kilka wybitnych filmów artystycznych. Drugi - że pojawiła się "Mała Moskwa", jeden z najlepszych polskich melodramatów w historii. Co sprawiło zatem, że krytycy z ważnych gazet wzniecili anty-Krzystkową kampanię, a część jurorów zachowała się jak na komsomolskim zebraniu? - pyta i odpowiada Jacek Rakowiecki.

Ledwie jury 33. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni przyznało Złote Lwy filmowi Waldemara Krzystka "Mała Moskwa", już część krytyki orzekła, że to skandal. W dodatku kolejni jurorzy zaczęli publicznie deklarować, że oni byli przeciw, ale inni ich przegłosowali. W tym żenującym spektaklu wszystkich przebił Janusz Anderman, który we wtorkowej "Gazecie" złożył klasyczną samokrytykę: ja chciałem dobrze i z dwoma kolegami głosowałem na właściwe dzieło, to inni są winni, a "Mała Moskwa" to film niesłuszny ideologicznie, a co gorsza, komercyjny.

W cywilizowanym świecie członkowie jury ponoszą wspólną odpowiedzialność za werdykty. W ostateczności mogą zgłosić votum separatum. Co więc sprawiło, że kilku z nich - nazwiska godne szacunku - zachowało się jak na komsomolskim zebraniu?

Nie znajduję innego tłumaczenia niż presja krytyków z ważnych gazet. Jeszcze w Gdyni po pokazie "Małej Moskwy" słyszałem od części z nich oceny co najmniej pozytywne. Kiedy w przeddzień ogłoszenia wyników poszedł przeciek, ich opinie się zaostrzyły, a już w kwadrans po gali Tadeusz Sobolewski nazwał film Krzystka telenowelą. Nie wyobrażam sobie, by ten wybitny znawca kina nie wiedział, że klasyczny melodramat, jakim ponad wszelką wątpliwość jest laureat Złotych Lwów, ma tyle wspólnego z telenowelą co z wyplataniem wikliny.

Potem kampania anty-Krzystkowa jeszcze się zaostrzyła.

Słowom Sobolewskiego, którego cenię i którego wiedza o filmie jest na pewno większa od mojej, mogę przeciwstawić tylko jedno: apel do widzów, by poszli na "Małą Moskwę" i zawyrokowali sami. Zwykły widz spontanicznie dzieli filmy na dobre i złe, ciekawe i nieciekawe, zaś cześć polskiej krytyki hołduje dychotomii: ambitne - komercyjne, nowatorskie - przestarzałe. Każdy pierwszy człon tych par to warunek konieczny (choć niewystarczający), by dzieło miało szansę na ich akceptację, każdy drugi przesuwa je do zbioru "kino popularne" (określenie lekceważące) lub "kino komercyjne" (określenie pogardliwe). Kino artystyczne oglądają ludzie kulturalni, wykształceni i wrażliwi, którzy rzecz jasna stanowią mniejszość. Kino popularne i komercyjne ogląda reszta.

Krytycy ci zapominają jednak, że podstawowy obowiązek dziennikarzy to informować i tą informacją pomagać w dokonywaniu wyborów. Krytycy rzadko zajmują się informowaniem, uważając, że to czynność mało szlachetna i nieprestiżowa. Prestiżowy jest wyłącznie marsz w awangardzie. Świadczy o tym np. tekst Barbary Hollender z "Rzeczpospolitej": "Festiwale są po to, by dostrzegać nowe trendy i wspierać ważne zjawiska. Grzeczne werdykty nie czynią rewolucji, nie pomagają promować tego, co nieoczywiste, bulwersujące, ważne, niecodzienne".

Nie wiem, dlaczego festiwale mają czynić rewolucję i promować to, co bulwersujące i niecodzienne. Szczególnie, gdy mówimy o festiwalu gdyńskim, który nie jest ani Cannes, ani Wenecją, bo po prostu raz na rok ma podsumowywać polską kinematografię i wskazywać, co jest dobre, a co złe i dlaczego. Owszem, może też promować - np. specjalną nagrodą - dzieła wyjątkowo ambitne, które (być może) wyznaczać będą przyszłe kierunki rozwoju kina.

Szczerzej ujmuje rzecz Sobolewski: "Uczestniczyliśmy jakby w dwóch różnych festiwalach. Ten, który odbywał się w Silver Screenie, był poszukiwaniem kina nowoczesnego, ambitnego, pomostu do Europy. Natomiast w Teatrze Muzycznym kultywowano marzenie o kinie tradycyjnym, dla wielkiej widowni". Sobolewski apriorycznie zakłada, że film nowoczesny nie może być z zasady filmem dla masowej widowni, a kino tradycyjne nie jest nigdy ambitne. Największy zaś ambaras, gdy krytyk ujawnia, że celem zwykłego corocznego przeglądu premier ma być budowa "pomostu do Europy".

Jeszcze dobitniej formułuje tę tęsknotę Hollender: „A może najtrudniej jest być prorokiem we własnym kraju? » Rysa «zyskała znakomite recenzje zagranicznych krytyków w Wenecji, » 33 sceny z życia «przywiozły nagrodę z Locarno, » Cztery noce z Anną «zdołały wywołać zachwyt w Cannes. My wolimy zachować spokój”.

I tu jest pies pogrzebany: jakie prawo ma polskie jury wydać inny werdykt niż Wenecja, Locarno lub Cannes? Sami sobie mamy mówić, co dobre i warte oglądania w kinach?

Owszem, polska publiczność jest konserwatywna, utopiona w estetyce telenowelowej, a do trudnej sztuki trzeba ją edukować. W Polsce jednak wraz z kryzysem finansowym i tożsamościowym po przełomie '89 roku znaczna część elit obraziła się na głupie społeczeństwo zachłyśnięte McDonald's, serialem i tabloidem i postanowiła zbudować swój intymny mały świat wartości i wysokiej kultury.

Problemem polskiej kultury nie jest brak arcydzieł, które mogą rzucić na kolana cały świat. Problemem jest brak "kultury środka". Najmocniej widać to było w polskim kinie ostatnich lat: z jednej strony morze filmowych bubli, z drugiej artystowskie dokonania dla nielicznych, a w środku - tam, gdzie lokuje się w każdym normalnym kraju większość społeczeństwa - czarna dziura. Do jej powstania rękę przyłożyła także polska krytyka filmowa. Lekceważeniem dobrego rzemiosła, nieudziwnionego tematu, sprawnej realizacji czy kina familijnego, które jak żaden inny gatunek filmowy wychowuje do wspólnego oglądania i wspólnej rozmowy.

Taka praktyka sprawiła, że większość filmowców ma jasną alternatywę: albo idziemy w głupawą komerchę robioną za psie grosze, albo w dzieło tak ambitne, że niezrozumiałe dla nikogo. W pierwszym wypadku zarobimy przynajmniej kasę, w drugim - zawsze znajdą się krytycy, którzy do naszego artystycznego bełkotu dorobią legendę. Jeśli ktoś czarną dziurę próbuje zasypywać, dostaje razy z obu stron, bo ten podział jest korzystny dla wielu. Wystarczy robić badziewie komercyjne, bo każdy rozumie, że musisz z czegoś żyć. Wystarczy badziewie awangardowe, by awansować do elity.

W takiej oto sytuacji byliśmy w przeddzień tegorocznego gdyńskiego festiwalu. I stał się cud. Pierwszy, że pojawiło się na nim kilka wybitnych filmów artystycznych. Drugi - że pojawiła się "Mała Moskwa", jeden z najlepszych polskich melodramatów w historii.

Sobolewski zauważył: "Paradoks obecnej sytuacji w kinematografii polega na tym, że wielki boom produkcji filmowej w Polsce nie przekłada się na obecność filmów polskich w kinach. W jaki sposób Gdynia może to zmienić?".

Podpowiadam. Mogłaby np. w polskich mediach powstać koalicja dla polskiego kina. Dobry początek zrobili naczelni czterech największych dzienników, wspólnie upominając się 1 sierpnia o niezrealizowane wciąż filmy o Powstaniu Warszawskim. Koalicja nie musi polegać na wspólnym lansowaniu tych samych tytułów, tylko kina polskiego w ogóle.

Można choćby publikować teksty o najciekawszych dokonaniach filmowców nie na 17. czy 29. stronie gazety, ale na pierwszej lub - opiniowej zazwyczaj - drugiej. Roi się tam na co dzień od plugastw życia publicznego i pyskówek z magla. Czy popsułoby się czytelnictwo, gdyby drukować na pierwszej lub drugiej stronie choćby raz w tygodniu atrakcyjnie napisaną informację o "Małej Moskwie", "33 scenach z życia" lub o "Rysie"?

Festiwal w Gdyni dowodzi, że filmowcy zaczęli patrzeć na rzeczywistość szeroko otwartymi oczami. Czas na dziennikarzy.

(Jacek Rakowiecki*, "Krytyk zły na łzy", Gazeta Wyborcza, 25.09.2008)

* autor jest redaktorem naczelnym miesięcznika "Film"


od autora serwisu:
podzielam opinie Jacka Rakowieckiego czego dowodem jest felieton pt. "Krytyk na kacu" opublikowany w cyklu KŁAPANIE DZIOBEM i zamieszczony w wydzielonej części serwisu @KT.