Drukuj
Jury gdyńskiego festiwalu, przyznając najważniejszą nagrodę „Małej Moskwie", dało najwyraźniej do zrozumienia, że dzisiaj należy popierać filmy podejmujące ważne tematy, ale jednocześnie skierowane do szerokiej widowni – pisze w podsumowaniu filmowego konkursu Zdzisław Pietrasik. W tytule relacji nawiązuje do słynnego radzieckiego filmu „Moskwa nie wierzy łzom” i prawdziwych łez, które lały się podczas wyświetlania filmu Waldemara Krzystka.

Tegoroczne jury miało komfort, o jakim poprzednicy w minionych latach mogli tylko pomarzyć. W konkursie głównym znalazło się przynajmniej kilka wartościowych filmów, w tym trzy tytuły pokazywane wcześniej na międzynarodowych festiwalach: „Cztery noce z Anną" Jerzego Skolimowskiego (Cannes), „Rysa" Michała Rosy (Wenecja) i „33 sceny z życia" Małgorzaty Szumowskiej, nagrodzone Srebrnym Lampartem w Locarno.

Wydawało się, że właśnie spośród tej trójki wyłoniony zostanie zwycięzca. Tymczasem jurorzy docenili nowy obraz Waldemara Krzystka, reżysera ostatnio trochę zapomnianego (debiutował w 1986 r. filmem „W zawieszeniu"), który opowiedział historię ze swych stron rodzinnych, z Legnicy, w której niegdyś stacjonowało 60 tys. rosyjskich żołnierzy. Jednak nie wielka polityka znalazła się w „Małej Moskwie" na pierwszym planie, lecz miłość.

Krzystek wybrał konwencję melodramatu, ze wszystkimi rygorami tego gatunku. Są zatem kochankowie, którzy muszą pokonać niezliczone przeszkody, żeby być ze sobą, co się ostatecznie nie może udać. Wiera jest żoną radzieckiego pilota, i to nie byle jakiego (na zdjęciu stoi obok Jurija Gagarina), Michał robi karierę w Ludowym Wojsku Polskim.

Już ich pierwsze spotkanie podczas konkursu piosenkarskiego, kiedy Wiera śpiewa „Grand valse brillant" Ewy Demarczyk, a Michał wręcza jej nagrodę, nie pozostawia najmniejszej wątpliwości, że tak właśnie wygląda opiewana niegdyś przez poetów miłość od pierwszego spojrzenia. Ciąg dalszy musi nastąpić, choćby obie sojusznicze armie stanęły jej naprzeciw.

Polsko-rosyjską love story poznajemy z dzisiejszej perspektywy. Do Legnicy po latach przyjeżdża nieszczęsny mąż Wiery, by na grobie żony spotkać się z jej córką, poczętą w grzesznym związku z Polakiem. W mieście wciąż pamiętają o tym tragicznym romansie: dzisiaj już prawdopodobnie nikt tak kochać nie potrafi. Jak z tego wynika, w kinie czeka nas mnóstwo wzruszeń. Ale z pewnością pojawią się też pytania, jak filmowa „Moskwa" wpisuje się w nieustający spór polsko-rosyjski o najnowszą historię.

Nasi widzowie powinni być usatysfakcjonowani: w końcu Rosjanka zostawia męża dla Polaka, zafascynowana jest naszą kulturą, śpiewa polskie piosenki (nagrodzona za główną rolę Świetlana Chodczenko też zapewniała, że jej umiłowanie naszej sztuki jest „nastojaszcze"). Ale jak będzie w Rosji?

Krzystek starał się pokazać radzieckich oficerów stacjonujących w latach 60. w Polsce, którzy nie są okupantami, lecz ofiarami systemu, którego strzegą. Niektóre postacie wzbudzają sympatię, w tym nieszczęsny pilot cierpiący przez Polaka. Nie wiadomo jednak, czy to usatysfakcjonuje tamtejszych widzów. O czymś może świadczyć fakt, że rosyjska strona nie przyjęła oferty koprodukcji. Dobrze przynajmniej, że przyjechali rosyjscy aktorzy, którzy w ogromnej mierze przyczynili się do sukcesu filmu.

To jest kraj dla dobrych ludzi

Polskie kino wraca na drogę cnoty. Pojawiają się na ekranie bezrobotni, odrzuceni, skrzywdzeni przez los. Nie bez szans jednak na lepsze życie; nawet menele z Dworca Centralnego mogą zostać mistrzami świata w piłce nożnej („Boisko bezdomnych" Kasi Adamik). W tym roku na festiwalowym ekranie zabrakło natomiast atrakcyjnych gangsterów i złych policjantów, a wielcy biznesmeni nie wzbudzali większego zainteresowania. Grany przez Bohdana Stupkę multimilioner z „Serca na dłoni" Krzysztofa Zanussiego ma wprawdzie szansę na zbawienie, ale musi najpierw się zmienić, podzielić bogactwem z najbardziej potrzebującymi.

W „Niezawodnym systemie" debiutującego Gerwazego Reguły jest symboliczna scena, kiedy na aukcję, na której wystawiony zostanie wartościowy naszyjnik, wybierają się jednocześnie zdegradowana arystokratka w podeszłym wieku (do której należało niegdyś to cacko) i młody rzutki biznesmen. Ona jedzie zatłoczonym tramwajem, on mknie Mercedesem, ale ostatecznie to ona wygra licytację.

To nie jedyny tryumf starej kobiety w nowym polskim kinie. Niedawno podziwialiśmy Danutę Szaflarską w filmie Doroty Kędzierzawskiej „Pora umierać". Jak pamiętamy, ostatnie lata życia Krystyny Feldman były najlepsze w jej karierze filmowej. Jan Nowicki, odbierając nagrodę za rolę w filmie Jacka Bławuta „Jeszcze nie wieczór", zaproponował wręcz, żeby w filmach występowali tylko aktorzy starzy i dzieci, a cała reszta dała sobie spokój z graniem. Wybitny aktor zapomniał jeszcze o psach, które ostatnio pojawiają się obowiązkowo na planie; pod tym względem filmem wzorcowym, niestety nieudanym, jest pokazywany w Gdyni poza konkursem „Stary człowiek i pies" zmarłego niedawno Witolda Leszczyńskiego.

W „Jeszcze nie wieczór" też jest pudel, który nieprzypadkowo wabi się Mefisto, w domu Aktora Weterana w Skolimowie wystawia się bowiem „Fausta" Goethego. Nowicki gra przybysza, trochę samego siebie: zjawił się tu na jakiś czas i postanawia namówić nestorów do powrotu na scenę. Scenariusz nie jest najmocniejszą stroną filmu Bławuta, ale jury przyznało mu Srebrne Lwy, drugą w kolejności nagrodę, zapewne także za pomysł i szlachetne intencje. Po latach film ten będzie oglądany jak dokument ocalający od zapomnienia piękną galerię aktorów z odległej epoki. Od których młodzi mogą się uczyć wytrwałości i życiowego optymizmu.

Śmierć w nowych dekoracjach

Zdecydowanie od tych nastrojów odbiegały dwa najciekawsze filmy festiwalu, przesunięte w werdykcie jury na dalsze miejsca. Myślę o „Rysie", nagrodzonej za scenariusz, i „33 scenach z życia", wyróżnionych za najlepszą reżyserię. Na lepsze potraktowanie zasłużyły też „Cztery noce z Anną", nagrodzone m.in. za dźwięk, co odbierający nagrodę Skolimowski skomentował sarkastycznie, że jednak lepsza byłaby nagroda za wdzięk. Ale wdzięk to miała „Mała Moskwa", a wymienione tytuły raczej nie zapewnią sympatycznych chwil spędzonych w kinie. Wręcz przeciwnie, zaniepokoją, poruszą, nie dadzą spokoju.

Najżywsze emocje budził bardzo osobisty obraz Małgorzaty Szumowskiej, która, cytując jej słowa, zrobiła film o utracie najbliższych. Główna bohaterka, jakkolwiek by reżyser zaprzeczała, przypomina samą Szumowską, która też w ciągu roku straciła rodziców, a byli nimi wybitny dziennikarz Maciej Szumowski i popularna pisarka Dorota Terakowska, a ponadto rozstała się z mężem. Traumatyczne owo przeżycie mogło stać się kanwą bardzo różnych scenariuszy. Szumowska odważyła się zerwać całkowicie z elegijną poetyką, stosowaną zazwyczaj w opowieściach o śmierci, pokazując jej bardzo zwyczajny, wręcz banalnie prozaiczny rys.

Szumowska jest autorką poruszającego dokumentu „A czego tu się bać?", w którym pokazała trwający jeszcze na wsi, przynajmniej w niektórych regionach, zwyczaj oswajania śmierci, traktowania jej jako nieuniknionego fragmentu życia. Tymczasem w mieście rytuały już od dawna stały się puste, co w „33 scenach" najlepiej wyobraża ksiądz (wszystko jedno, że były), stosujący uproszczoną wersję sakramentu ostatniego namaszczenia. (Tu jest jakaś modlitwa, mówi, ale ją sobie odpuścimy). Na pogrzebie prowadzi się błahe rozmówki, a samochód wiozący trumnę skręca nie w tę co trzeba alejkę. Czyli żarty z pogrzebu, ale naprawdę śmiać się nie chce.

W filmie Szumowskiej zdemitologizowana zostaje też polska rodzina, która rzekomo zawsze łączy się w bólu i w żałobie. Jedną z najbardziej niesamowitych scen filmu jest domowa Wigilia, z matką po chemioterapii w łóżku, zakończona wielką rodzinną awanturą. „33 sceny z życia" to nie tylko opowieść o śmierci odartej z sacrum, lecz także o miłości; walczy o nią główna bohaterka, o której na pewno nie możemy powiedzieć, że przegrała swe życie.

Festiwal, na którym znalazły się „33 sceny z życia", „Rysa" i „Cztery noce z Anną" (obydwa filmy już w kinach), a ponadto „Mała Moskwa" i „Jeszcze nie wieczór" można uznać za całkiem udany, co nie znaczy, że kino polskie już zapomniało o kryzysie.

Żeby było mniej artystycznie


Reżyser z wspominanego już filmu „Stary człowiek i pies" jest od dłuższego czasu bezczynny, ponieważ składa zbyt ambitne projekty. W pewnym momencie zaczyna się nawet zastanawiać: „co zrobić, żeby było mniej artystycznie?". Problem wcale nie jest wymyślony. Owszem, są twórcy, którym udaje się robić ambitne kino autorskie, i ono właśnie tryumfowało tego roku w Gdyni, lecz bynajmniej nie jest to większość - wciąż powstaje za dużo filmów złych, nijakich, dla nikogo. Dla nikogo, mimo że coraz więcej twórców usiłuje robić filmy dla wszystkich, co widać m.in. w obsadzie, gdzie obowiązkowo pojawiają się ostatnio aktorzy serialowi.

Jeden z reżyserów opowiadał, że prywatny sponsor był gotów dać mu środki na realizację dramatu społecznego, pod warunkiem, że główne role zagrają Edyta Herbuś i któryś z Mroczków. Nawet Zanussi zatrudnił wziętych wprost z małego ekranu Macieja Zakościelnego i Agnieszkę Dygant, którzy przebywają czas jakiś w kadrze, bez specjalnych zadań aktorskich. W „Boisku dla bezdomnych" pojawiają się m.in. Jacek Poniedziałek i Marek Kalita, świetnie ucharakteryzowani, ale widz i tak nie uwierzy, że są bezdomnymi. Czasami można zwątpić, czy w kinie polskim znane jest słowo casting.

Wspomnieć trzeba jeszcze o końcowej gali, która była żenującym widowiskiem, także z powodu fatalnego castingu. Krzysztof Globisz ze Starego Teatru nie sprawdził się w roli gospodarza wieczoru, zaś wręczające nagrody rodzinne pary aktorskie, wybitny rodzic i wybitne, oczywiście, dziecko, zanudzały infantylnymi wspomnieniami z odległej przeszłości. W dodatku posłanka Julia Pitera może oskarżyć dyrekcję festiwalu o popieranie nepotyzmu.

(Zdzisław Pietrasik, „Gdynia wierzy łzom”, Polityka, 24.08.2008)