Drukuj
Niedzielny występ Marii Peszek na scenie legnickiego teatru, w dwa dni po wydaniu jej drugiej płyty, był strzałem w dziesiątkę i doskonałą promocją drugiej, przyszłorocznej edycji Festiwalu "Miasto". -Koncert był fantastyczny. Artystka rozbawiła nawet najbardziej sztywnych i zasiedziałych widzów, którzy szczelnie wypełnili widownię – ocenia Mariola Hotiuk, szefowa promocji w Teatrze Modrzejewskiej. Medialne zainteresowanie artystką jest ogromne. Kolejnym tego świadectwem jest wywiad dla Wysokich Obcasów.



Z Marią Peszek rozmawia Marta Strzelecka:


Dlaczego promujesz tę płytę w pióropuszu na głowie?


Jestem wojownikiem. Wykopałam topór wojenny. To jest antyfaszystowski projekt skierowany przeciwko ideologiom, które zniewalają.

Teksty pisałaś w IV Rzeczypospolitej. Bardzo miałaś dosyć polityków?


Samą mnie zaskoczyło jak bardzo. Po raz pierwszy w moim życiu obywatelskim miałam wyjątkowo sprecyzowany kurs. Nigdy wcześniej jako artystka nie angażowałam się w politykę. Uważam, że nie można, bo prędzej czy później cię to zużyje i wypluje. Ale za rządów PiS, którego decyzje opierały się na pogardzie wobec inności, czułam, że powinnam reagować. Broniłam Le Madame. Nie podobało mi się, że żyję w kraju, którego rządem kieruje zacietrzewienie w nienawiści. Przywódcy nie powinni mieć takich cech. Denerwowały mnie niekończące się żałoby narodowe. Jak ktoś może ci mówić, że masz być smutna? Nie jesteśmy stadem baranów. Ani Polacy, ani żaden inny naród. Nikt nie ma prawa ci mówić, że masz się smucić, masz mieć dzieci, wychodzić za mąż.

Chciałaś wyjechać?


'Ja wypierdalam, ja emigruję, już mnie tu nie ma, źle się tu czuję. Ja emigruję, ja wypierdalam, źle się tu czuję, więc się oddalam'. Nie ma tego tekstu na płycie, prawda?

Prawda. Dlaczego?


To, co dla mnie było metaforą, mogło zostać potraktowane serio. Chodziło o wewnętrzną ucieczkę. 'Tęsknię za odlotem, jestem w środku samolotem'. Niezły utwór, muzycznie też. Ale pomyślałam, że nie mogę tak śpiewać. Nie chcę namawiać do wyjeżdżania. Sama też nie chcę emigrować. Nie myślę, że żyjemy w beznadziejnym kraju. W trudnym żyjemy. To nie jest nawet wina prezydenta, byłego premiera, tylko parudziesięciu lat. Dlaczego nikt nie chce tu płacić za kreatywność? Bo przez lata odrębność, indywidualność były niszczone. Trudno oczekiwać, że nagle na pstryk ludzie to zrozumieją. Ale denerwuje mnie, kiedy ktoś mówi, że w innym kraju ze swoją wyobraźnią zrobiłabyś Bóg wie co. Mam słabość do tego kraju. Tu jest olbrzymia masa cudownych ludzi. Popieprzonych, skomplikowanych, pełnych demonów, niepewności, ale cudownych. Czuję, że kończy się tamta opresyjna dla inności rzeczywistość. Teraz, kiedy widzę ludzi, którzy są u władzy, uśmiecham się, lubię ich.

O kim mówisz?


Uwielbiam Radka Sikorskiego. Kocham się w nim potajemnie. Uważam, że jest fantastyczny. Groźny, inteligentny, obezwładniający. Donald Tusk. Może ma złe oczy, jak twierdzi Jarosław Kaczyński, ale co mnie to obchodzi, jeśli budzi moje zaufanie. Sławomir Nowak, szef gabinetu premiera, atrakcyjny, dowcipny. To są mądrzy, dobrze wyglądający mężczyźni. Wcześniej byli wściekli, źli, spięci, zażarci. Teraz słucham ludzi, których rozumiem. Szalona Pitera. Też lubię. Niska, ale sympatyczna. Zadziorna, drapieżna, bardzo kobieca. Nie jestem pewna minister Kopacz, bo niestety, tembr głosu może ją dyskwalifikować. Jesteśmy na wojnie. Trzeba by jej zmienić głos, żeby była skuteczna. Ale jest dzielna. Z góry na straconej pozycji, bo jak, biedna, nagle ma zmienić coś, co zostało spieprzone przez lata. Powierzchowne są moje oceny. Ale jak wygląda prezydent? Jak wygląda jego doradca Kamiński? Jak wygląda Przemysław Gosiewski? Nie przypominam sobie ani jednej osoby z tamtych szeregów, która budziłaby sympatię, a nie zdziwienie lub poczucie wstydu czy też współczucia. Albo mają wąsy, które im przesłaniają świat. Albo są dziwnie ubrani. Albo robią miny. Po przeciwnej stronie są ludzie, którzy budzą respekt, bo mają poczucie własnej wartości.

W jakim domu się wychowałaś? Czego uczyli cię rodzice?


Nie było anarchii w rodzinie Peszków. Po bożemu zostałam wychowana. Zasady były jasne: nie wolno kłamać. Trzeba ciężko pracować. Chodziłam do jednego z najstarszych liceów w Polsce, do krakowskiego Nowodworka. Uczyliśmy się łaciny, greki, ślubowaliśmy realizować maksymę 'Semper in altum', zawsze wzwyż. Obowiązkowo msza na rozpoczęcie roku. W Krakowie jest piękny kościół Bożego Ciała. W jednej nawie obraz Matki Boskiej Łaskawej, do którego modlił się tata, po przeciwnej stronie - mroczny, czarny krzyż z Jezusem. Nikt przed nim nie klęczał, wszyscy przed Matką Boską. Ja wybierałam czarny krzyż. Powtarzałam litanię do krwi Chrystusa, rodzącej dziewice, co wydawało mi się zmysłowe. Bardzo powierzchowna religijność. Jest coś niedobrego w powtarzaniu takich praktyk na poważnie. Niedawno nagrywałam teatr telewizji na Jasnej Górze. Kiedy odsłaniają obraz, o piątej rano jest pierwsze podniesienie, z głośników płyną dźwięki przypominające trzęsienie ziemi. Potem buczenie, trąby. Dawniej walili w bębny, okadzali, teraz puszczają dźwięki w Dolby Surround. Paulini ustawiają biedaków, którzy tam przychodzą, chorych psychicznie, kaleki, matki z dziećmi. Krzyki, płacze, spazmy. Przez moment ktoś rzeczywiście może uwierzyć, że przestaje być kaleką. Przy wyjściu wciskają obrazki z przyklejonymi kawałkami tiulu, na których jest napisane, że to tkanina potarta o cudowny obraz. Myślałam, że śnię. Jeśli o mnie chodzi, Bóg nie jest mi potrzebny, żeby być szczęśliwą. Na razie. Dobra fraza - na razie. Czasem czuję, że trudno jest nie móc się odwołać do czegoś nieracjonalnego.

Wystąpiłabyś w obronie Alicji Tysiąc, która walczyła o prawo do aborcji, żeby chronić swoje zdrowie?

Jest moją bohaterką. Musiała iść na wojnę z milionami zwolenników poglądu, że potomstwo jest najważniejsze. Ja się z tym nie zgadzam. Nie wiem, czy chcę mieć dzieci. Postulowałabym, żeby kobiety miały prawo niewiedzenia o takiej sprawie. Nacisk społeczny jest bardzo silny. Młode matki w kawiarniach albo parkach sprawiają wrażenie, że każde ich zachowanie powinno być wybaczone, bo są z dziećmi. Posiadanie potomstwa ma dać spokój celu, pewność, że po coś tu jesteś. Czuję się w opresji nawet nie dlatego, że nie mam dzieci, ale dlatego, że nie wiem, czy chcę mieć. 'Nie wiem, czy chcę rozmnażać się, nie wiem, czy chcę ciąg dalszy swój mieć'. Napisałam taką piosenkę. Słaby licealny protestsong wyszedł, więc nie ma go na płycie. Ale to jest kłopot, nie jestem odosobniona w takim odczuwaniu. Tak się stało, że na razie nie założyłam rodziny. Dzięki temu wiem, jak trudno jest być rozbitkiem - bez małżeństwa, religii, dzieci, tych wszystkich kotwic, dzięki którym prawdopodobnie można czuć się lepiej. Nie jest łatwo żyć w wielkiej pustej przestrzeni samotnie.

Dajesz radę.


Do tej pory doświadczałam totalnej akceptacji ze strony publiczności. Nie wiem, jak będzie teraz. Mogę dostać po dupie. Niektórym przeszkadza, że teraz wykrzykuję im w twarz teksty o cudownej urody napletkach, wydepilowanym kroku, kolekcjonowaniu wzwodów. Pierwsza płyta, 'Miastomania', była bezpieczna. Mania z miasta była kimś miłym, urokliwym. Ktoś powiedział tacie: 'Ta Marysia to jest taki misiaczek Puchatek. Kubusiuś taki'. Teraz nie można tak o mnie powiedzieć. Jestem trochę zdzirą.

Zadowoloną z siebie.


Zawsze byłam. Śpiewałam: 'Kocham moje ciało, choć mam go niemało'.

Jednak o wadach.

Teraz też coś jest nie tak. Mam poprzepalane bezpieczniki. Obnażam się. 'Ja się odsłaniam zapewne totalnie, kiedy się ze mnie ten nadmiar wylewa, lecz ja to olewam'. Tak możesz sobie mówić, kiedy, zanim wyjdziesz na scenę, krzyczą: 'Maria, Maria, Maria!'. To daje siłę. Ale Maria jako symbol kobiecej seksualności? Może się okazać, że to za dużo. Podobało się, kiedy byłam troszkę drażniąca, troszkę przemądrzała, ale tak naprawdę misiu. Teraz mogę już nie być maskotką mediów. Ale kto nie ryzykuje, ten w pace nie siedzi, jak mówi mama. Nie będę na siłę wymyślać wizerunku, który się dobrze sprzeda.

Wyglądasz inaczej niż trzy lata temu.

Nie ma co ściemniać, że nagle pewnego ranka zaczęłam chudnąć. Taki miałam cel. Obsesyjnie myślałam o ciele. Wydawało mi się, że to, które mam, nie pasuje do 'Marii Awarii'. Żal tylko biustu. Słyszałam określenie 'lisie nosy' - zostają zamiast piersi, kiedy dużo chudniesz. Smutne trójkąty. Jednak zawsze akceptowałam swój wygląd. Od dziecka. Byłam piegowata, w grubych okularach, malutka. Brzydakiem byłam. Zaczytanym. Potem długo nie miałam cycków. Ostatnia w klasie. Koledzy mnie nie podrywali. Ale dzięki rodzicom wiedziałam, że w mojej odmienności jest wartość. Nie mam ambicji robienia tym projektem rewolucji socjologicznej, ale wydaje mi się, że nigdy nie jest dość mówienia w naszej kulturze o tym, że się siebie lubi. Jesteśmy trochę upośledzeni pod tym względem. Może wynika to z katolickiej tradycji, w której grzech, wstyd, strach są bardzo silne.

Jak długo pracowałaś nad płytą?

Za długo. 15 miesięcy. Oglądałam niedawno w telewizji powtórkę starcia Pete'a Samprasa z Aleksem Corretją w ćwierćfinale US Open w 1996 roku. Zabójcza, trwająca kilka godzin walka. Sampras wybiegał za linię kortu, rzygał, wracał, grał dalej, nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Pomyślałam, że powinnam chodzić w koszulce z napisem: 'Być jak Pete Sampras'. Skatowałam się ostatnim rokiem pracy. Teraz trochę mam dosyć. Dostrzegłam, że bardzo dużo od siebie wymagam. Aż się sama wzruszam. Z jednej strony jestem jak ze stali, wytrzymała na ból, cierpienia, upokorzenia, z drugiej - rozczulam się nad sobą.

Czego oczekujesz od ludzi, z którymi pracujesz?


Absolutnego rzucenia się na łeb na szyję w otchłań. Stanu zakochania.

To znaczy?


Rozumiem przez to intensywną więź emocjonalną. Zaprzyjaźniam się z ludźmi, z którymi pracuję. Nie mam czasu na przyjaźnie, za przeproszeniem, po drodze. Oczywiście ostrzegam samą siebie na początku współpracy, że nie powinnam angażować emocji, ale to postanowienie najczęściej bierze w łeb. To jest mój totalny defekt. Mój menedżer, kiedy zaczynaliśmy razem pracować, zapytał, jaką cechę powinien mieć. Nie wolno mu powiedzieć 'nie', nie wolno mu powiedzieć: 'To jest niemożliwe'. Jeżeli ktoś ze mną pracuje, musi się we mnie zakochać.

Żartujesz.

Nie. To jest dla mnie bardzo ważne. Mam potężną świadomość swojej wartości. Uważam, że jestem kimś, kto może dać w pracy niezapomniane, kurwa, chwile. Ale jeżeli ktoś się ze mną umawia, a potem robi tysiące innych rzeczy, zamiast koncentrować się na wspólnym projekcie, to cierpię. Można mnie tym zabić, rozumiesz?

Cud, że żyjesz.

Łatwo się wypalam. Przeżywam tajfuny. Potrafi mnie wzruszyć blik na klamce, który przypomina jakieś miejsce. Jego zapach przychodzi z taką siłą, że jestem rozwalona na cały dzień, nie mogę dalej normalnie funkcjonować. Intensywnie wpieprzam ciastka z marmoladą, ślinię się nad każdym. Edek mówi: 'Uspokój się, to nie jest normalne'. Za chwilę rozczulam się nad sobą, jaka jestem biedna. Potem jestem w otchłani rozpaczy, nikt mnie nie rozumie. Wymyślam jakieś zdanie, które mnie wznosi na wyżyny. To się dzieje z taką intensywnością, że często po paru godzinach padam. Zdarza mi się tak intensywnie o czymś myśleć, że tracę na chwilę przytomność. Albo ze strachu. Wtedy Edek mnie ratuje. Musi to robić brutalnie, żeby mi uzmysłowić, że wszystko się dzieje tylko w mojej głowie. Nasz rodzinny lekarz znachor stwierdził niewyrównanie energii jin i jang. Powiedział, że to można wyrównać, ale on odmawia, bo to sprawi, że przestanę być artystką. Więc mogę tylko starać się tak prowadzić życie, żeby niwelować wstrząsy. Ktoś powie, że kreuję się na taką, ale skoro już dokonuję przed tobą wiwisekcji, muszę przyznać, że to mnie wykańcza. Jestem absolutnie nadwrażliwa.

Nie wyrasta się z tego?


Zaostrza się z wiekiem. Ewidentny defekt, stan chorobowy.

Dlaczego przestałaś pracować w teatrze?


Rok temu w czerwcu pracowałam z Michałem Zadarą. To było jedno z najbardziej traumatycznych doznań w moim życiu zawodowym. Można to ubierać w rozmaite słowa, ale najważniejsza myśl była taka, że szkoda mi czasu na próby. Zadara jest jednym z najfantastyczniejszych reżyserów. Sytuacja, którą stworzyliśmy, była czymś wyjątkowym w polskim teatrze. On pracuje fenomenalnie, nie traci sekundy, wszystko jest doskonale zorganizowane. Przychodzisz, rozgrzewka, praca nad ciałem, praca nad rolą, wszystko się zgadzało, a mimo to czułam się do głębi nieszczęśliwa. Było mi szkoda czasu na bycie puzzlem jego wyobraźni. Płakałam, fizycznie nie potrafiłam powstrzymać tej niechęci. Odeszłam z teatru.

Miałaś zagrać w tym spektaklu z ojcem.


Powiem coś ryzykownego - zdałam sobie sprawę, że nie ma miejsca dla dwóch gwiazd na scenie. Przestraszyłam się, kiedy to do mnie dotarło. Wybuchłaby wojna. Były jej początki. Ewidentne. Jest między nami niewiarygodna bliskość, czułość, potrafimy wszystko dla siebie poświęcić, ale w pracy nie ma między nami taryfy ulgowej. Pewnie stworzylibyśmy fantastyczny spektakl. Nie przestraszyłam się Jana Peszka, poradziłabym sobie, ale już zaczęłam pisać piosenki. Wtedy wyraźnie poczułam, czego chcę. To ja mam być w centrum.

Dlaczego nie grasz w filmach?


Długo nie przyznawałam się do tego przed sobą. Bardzo chciałam, ale film mnie nie chciał. Dlatego stworzyłam sobie alternatywny świat w muzyce. Nigdy tak naprawdę nie zagrałam w filmie, jak chciałam. Nie mogłam chodzić do kina, bo byłam zazdrosna o dobre role. Dopiero teraz rozumiem, że reżyserując własne koncerty, teledyski, robię to, czego nie dostałam od filmu.

Nie było propozycji?


Były, ale nie dostawałam ról. Dziwne, bo teoretycznie jestem dobrą aktorką. Tak mówią. Myślę, że byłam niezła. Mam oczywiście dużo zastrzeżeń, ale wydaje mi się, że pokazywałam przed kamerą dość niezwykłą osobowość. Zawsze w ostatnim momencie nie decydowali się na mnie. Teraz myślę, że wynika to z mojej nadekspresji, z rozsadzania taśmy filmowej.

Istnieją genialni aktorzy, którzy rozsadzają taśmę filmową.


Prawda. Nie wiem, mam żal. Kiedy zaczynałam z muzyką, wygłupiałam się, mówiąc, że może wejdę do kina tylnymi drzwiami, jako piosenkarka. A może za bardzo było widać to moje chcenie. Czuli, że jest we mnie coś niewiarygodnego, ale za dużo. Te wszystkie największe gwiazdy filmowe to są takie śnięte ryby, ekspresja potrafi być zabójcza.

Znasz kogoś bardziej egocentrycznego od siebie?


Babcia Karola. Bo była starsza. Wszelkie cechy charakteru nasilają się z wiekiem. Była zazdrosna o wszystkich. Miała niewiarygodny wdzięk, nie dało się mu oprzeć. Była absolutnie cudownym potworem. Bardzo pracowita, kobieta tytan. Miała lat 50 lat, kiedy popłynęła do Ameryki do pracy. Gotowała bogatym Żydom, zakochiwali się w niej na śmierć. Dosłownie. Paru z nich źle skończyło.

Przez miłość do niej?

Tak opowiadała, ale byłabym ostrożna. Miała zdolności czarownicy. Ktoś się do niej przystawiał, źle potraktował, powiedziała: 'Bodajbyś zdechł', topił się na drugi dzień. Trzeba być ostrożnym. Jak babcia umarła, przejął tę zdolność tata. Jak tata umrze, ja powinnam. Tak sobie wymyśliłam.

Jaki chcesz mieć wizerunek w mediach?


Promując 'Miastomanię', uwodziłam, kokietowałam, mizdrzyłam się. Potrzebowałam akceptacji. Teraz chcę zaryzykować. Kochamy postaci, które są tak blisko nas, że możemy się z nimi utożsamiać, albo tak daleko, że marzysz, żeby się kimś takim stać. Ja chyba jestem raczej drugim typem, chciałabym być. Nie jestem dziewczyną z sąsiedztwa. Teraz jestem pełna energii, następny projekt powinien być już spokojniejszy. Wyciszony, chłodny, pusty, mokry. Mam tytuł. Mówiłam kiedyś, pamiętasz?

Nie.


Nie mogę powiedzieć, bo mi ukradną. Teraz jestem rozwrzeszczana, ekshibicjonistyczna. Trochę kreacja, jasne. Ale mnie drażni, że wszystko jest takie szare, grzeczne, że trzeba uważać. Dlaczego tak ma być? Dobrze jest trochę pokrzyczeć, silnym znakiem być.

Nie krzyczysz w kolorowych pismach dla kobiet. Opowiadasz, jak gotujesz rosół.


Chciałabym cały czas być taka sama, jak teraz rozmawiamy. Ale nie mogę sobie na to pozwolić, bo byłabym w totalnej alternatywie, pewnie wystąpiłabym w dwóch z tych pism. Opowiadam o indyku marynowanym, o tym, gdzie jadę po warzywa, że dla Edwarda robię śniadanko, twarożek, jajecznica, dzielę pranie na kolory. To już jest na granicy podlizywania się. Nie chcę absolutnie żartować z czytelniczek, trochę chcę im opowiedzieć o tym, co może je interesować. Choć ostatecznie to przecież redaktorzy decydują o treści. W tych kolorowych pismach wszystkie wyrazy 'konkubent' są zamieniane na 'narzeczony'. 'Cycki' na 'piersi'. Dlaczego? Może byłoby lepiej, gdyby kobiety same mogły zdecydować, jakie wyrazy im się podobają. Najwyżej przewrócą kartkę, jeśli zauważą słowa, których ich zdaniem nie powinno tam być.

Kartka w kolorowym piśmie sporo kosztuje. Oraz reklamy na niej. Chodzi o to, żeby ich nie omijać.


Chciałabym mieć w przyszłości taki status, taką niezależność, żeby się nad tym nie zastanawiać.

Podobało ci się, kiedy porównywali cię do Björk?


Chyba dlatego, że malutka, wydziera się i skacze. Bo jak ktoś robi inną muzykę niż ta, którą promują radia, to jak go nazwać? Nie ma u nas alternatywnych projektów, które mogłyby być punktem odniesienia. Wolałabym być porównywana do PJ Harvey. Od niedawna jestem fanką Ewy Braun. Tak naprawdę kryje się pod tym pseudonimem mój wielki przyjaciel Piotr Lachmann, z którym prowadzimy niekończącą się artystyczną korespondencję. Mój jedyny przyjaciel, warte podkreślenia. Rozstaliśmy się w sensie twórczym, chociaż ja tego nie rozumiem, bo we dwójkę pisze się lepiej. Ale nie miałam wyjścia, gdyż zachowywał się karczemnie. Był zazdrosny. O wszystko. Uważa, że pisząc sama, beznadziejnie marnuję nasz potencjał, bo jesteśmy sobie kosmicznie przeznaczeni.

Jest starszy od ciebie ponad 30 lat.


Tak, ale co to ma do rzeczy? Ciało to tylko powłoka.

Nie wierzę.


Najwspanialsza jest w Lachmannie dusza. Dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. Jak dzwonię, mówię: 'Przyjedź po mnie, jedziemy w świat', to on przyjeżdża samochodem wyładowanym truflami czekoladowymi, które uwielbiam, jakbyśmy wybierali się w długą podróż, a nie pod Warszawę do lasu. Pokłóciłam się z nim, powiedziałam, że teraz będę sama pisać, a on powiedział, że jestem despotycznym kurduplem oraz że zginę pod Waterloo. Ta płyta ma to spowodować. To mnie jeszcze bardziej zdenerwowało, powiedziałam mu: 'Goń się'. Tak się stało. Wciąż jest wściekły. Ale jest w końcu moją muzą, więc zaprosiłam go do gościnnego udziału w tym projekcie.

Pozwoliłaś mu napisać kilka słów, żeby poczuł się dobrze?


Tak, taka jest prawda. Powiedział, że jestem Hitlerem. Nazywa mnie Adolfem. Proszę bardzo. Trzeba się obedrzeć z tej fałszywej skromności. Nikt nie oczekuje ode mnie jako artystki, że będę skromną szarą myszą. Od artysty nie oczekuje się, że ma być normalny. Może być pierdolnięty.

(Marta Strzelecka, „Jestem trochę zdzirą“, Gazeta Wyborcza - Wysokie Obcasy, 20.09.2008)