Drukuj
Jestem kochliwa, ale się nie puszczam, boję się brutalności, ale uwielbiam prowokować. Jestem Marią Awarią, kolekcjonerką męskich wzwodów – zwierza się Maria Peszek, która swą najnowszą płytę poświęciła kobiecej seksualności. Z aktorką i wokalistką rozmawia Piotr Najsztub.



Na początek pretensja. O jeden rym. Śpiewa pani: „Lubię twoje to, lubię twoje tamto, kiedy tamto staje, ja się staję, nifomańką”. A tam powinno być „nimfoniańką”!
– Nie wolno tych słów traktować tak śmiertelnie poważnie. Każdy może sobie je rozumieć, jak chce. Pan zrozumiał, że to jest o jakimś bachorze, który się budzi i wrzeszczy?

Nie. Wyłącznie seksualnie zrozumiałem.
– To dlaczego nimfoniańka? Że ma się opiekować?

No tak i przy okazji odczarować chorobową otoczkę słowa „nimfomanka”.
– Odczarowałam – moją „nimfomańką”.

Wszyscy szepczą, że ta nowa płyta jest przełamaniem tabu kobiecej erotyki, a właściwie tabu jej języka.

– I dobrze, bo o to chodziło. Seksualność to jest taka rzecz, która dotyczy każdej żywej istoty, a jest nieobecna w publicznej mowie. Sama seksualność nie jest aż tak istotna, żebym jej poświęcała ostatnie 15 miesięcy życia, ale mogłam je poświęcić temu, jak się o niej mówi. Beznadziejnie. W ogóle nie używa się słów, jakimi ludzie do siebie mówią w tych sytuacjach, zresztą fantastycznych. Ja podsłuchuję, jak ludzie mówią. Na ulicy można usłyszeć rzeczy straszne, radykalne i takie przerażające, ale to nie znaczy, że ci ludzie przestają być dla siebie czuli. O tym chciałam powiedzieć na tej płycie, a nie o seksie. A mam słabość do wyrazów, czasami jakiś wyraz za mną chodzi, tak na przykład było ze wzwodem, oczywiście wzwód to rzecz fantastyczna i w ogóle mistyczna, ale...

Nie przesadzajmy, mówię to jako twórca wielu wzwodów...

– Rozumiem, ale ja – jako obserwator i współtwórczyni także – uważam go za rzecz mistyczną. Ale też fantastyczną.

Pamiętam artykuł w „Polityce” analizujący język wyznań młodych ludzi i cytat z chłopaka, który w parku na ławce wyznawał miłość swojej dziewczynie, a brzmiało to „zajebałem się w tobie jak chuj”.

– Dla mnie to bomba, jaki rytm! Ostatnio słyszałam w tramwaju coś, co mnie kompletnie powaliło. Dwie dziewczyny, bardzo opalone, z długimi paznokciami słuchały muzyki, jedna dała słuchawki drugiej, ona słucha kompletnie zdegustowana, wyciąga te słuchawki i mówi: „Mnie to nie nawilża”.

Stąd już blisko do jeszcze jednej dojmującej frazy z pani nowej płyty, o czekaniu na Niego, z wyznaniem „mi mokro”.

–  „Mi mokro” miało być tytułem płyty, uważałam, że brzmi to prawie japońsko, ale były problemy.

Wszyscy panią pytają, czy na tej płycie są osobiste erotyczne wyznania kobiety Marii Peszek?
– Oczywiście to jestem ja, wymyślona na potrzeby tego projektu. Już nie jestem Manią, takim misiem puchatym, maskotką, tylko jestem Marią Awarią. Taka jestem w tym momencie, nie wiem, co będzie za chwilę.

Na pani nowej płycie są wzwody, napletki, wydepilowane łona. Chce pani nią zmienić język kobiecej seksualności. W tym kraju rozgłośnie radiowe, telewizje będą się bały ją puszczać. Jak sobie pani z tym poradzi?
– Poradziłam sobie przy poprzedniej płycie, praktycznie bez żadnego wsparcia telewizji, grały ją radia lokalne i jakoś poradziłam. Jakoś strasznie się tym nie przejmuję i nie rodzi się we mnie ambicja, żeby w związku z tym spróbować zaśpiewać ulubionych poetów.

A jakieś ambicje pani ma?

– Bardzo dużo.

Jakie?

– Chciałabym zająć się literaturą.

Czytać ją czy pisać?
– Jedno i drugie, bo moim bólem jest to, że miałam zadatki na nieźle wykształconą osobę, a teraz jestem wtórną analfabetką. Jako dziecko zaczynałam dzień od tłumaczenia „Cyda” albo rzeczy podobnych, to przychodziło mi tak „na pstryk”, chłonęłam języki, uczyłam się w balecie, grałam na fortepianie i nagle wszystko gdzieś się rozpłynęło.

Może szczęśliwy jest stan takiego wtórnego analfabetyzmu?

– Daje taki rodzaj nonszalancji, że czasem używam słów, usiłując gwałtownie przypomnieć sobie, co one znaczą. Nie zawsze się udaje. Ale to specyficzne dzieciństwo powoduje też, paradoksalnie, że nie mam takiego strachu, że coś jest banalne, że coś już było. Show-biznes i cała praca w sztuce wymaga tego, żeby wyprzeć wszystko, co się wie. Zostają szczątki, odpady i dzięki temu mam tę nonszalancję i bezczelność, że się nie boję grafomanii, że jak nie wiem, to zawsze mogę zapytać kogoś bardziej wykształconego.

Maria Peszek zajmie się literaturą po to, żeby siebie opowiadać, czy żeby świat opowiadać?

– Nie umiem pisać, ale jestem tego rodzaju debilem, który jeżeli czegoś nie umie, to go to strasznie wciąga. Tak było z muzyką. Nie jestem kompozytorem, nie znam się na muzyce, ale mnie to wciągnęło. Lubię po prostu to, czego nie umiem, co jest nieznane. To mnie zasysa. Z mojego pisania, które nazywam paraliteraturą, jestem i dumna, i się tego wstydzę. To fajny świat, kiedy się siedzi, pisze i kompletnie nic innego nie istnieje.

Bo to jest łatwe, bo każdy może?

– Nie każdy może usiąść i pisać.

Grafomanom przychodzi to z łatwością.
– Ale grafomanię uważam za bardzo bliską geniuszowi! Ci najwięksi zawsze mieli ten właśnie rodzaj niezdrowej naleciałości, uwielbiam grafomanów.

Ale po co ta literatura, żeby siebie opowiadać czy świat?

– Sama materia jest czymś takim ekscytującym, czyli forma. Tak samo, jak było przy pisaniu słów na tę płytę... Pojawia się jakiś wyraz, gdzieś mnie tam ciągnie, nie wiem, co z tego dalej wyniknie, a ten wyraz znajduje idiotyczny, kretyński rym, rzeczy dzieją się instynktownie. Powstaje zdanie o czymś, bardzo spójne, ale niejako samo z siebie. Ta materia mnie intryguje. Forma jest ważna w sztuce, ważniejsza niż to, co się ma do powiedzenia.

Czy pani często używa słów, zdań z piosenek, które śpiewa?

– Używam, staram się je wprowadzić w obrót, bo chciałabym, żeby ludzie nimi mówili, chciałabym, żeby ludzie ten mój świat przejęli, uważali za swój. W tym też objawia się moja próżność.

Ta płyta może połechtać pani próżność. Słuchając refrenu „Poliż mnie, I’m polish albo jeśli wolisz, możesz mnie posolić, albo wy... miętolić”, jestem pewny, że tysiące Polek, na babskich imprezach, będą śpiewały zakończenie „wy... pierdolić”. Piosenka zachęci je, żeby bez skrępowania krzyczały coś, co dotąd tylko myślały.

– I niech tak będzie. Pasjonuje mnie takie bycie muzyczno-słowne z ludźmi w sytuacjach intymnych. To wynika też z prostego, strasznego odkrycia, że to wszystko, czyli życie, za krótko trwa.

Chce mi pani wmówić, że już pani wie, że bezpowrotnie umrze?
– Wiem, że potem mnie nie będzie, a co mnie obchodzi to, co tam jest potem?

A co z nieśmiertelnością? Nie ma?

– Jak się umiera, to się umiera.

Poczucia nieśmiertelności człowiek zazwyczaj pozbywa się po trzydziestce...

– Mam tak naprawdę 120 lat, jestem stara.

Gratuluję wieku.

– Już od bardzo dawna wiem, że nie jestem nieśmiertelna i że tak zapierdala to życie, że szkoda czasu na głupstwa, bezsensowne szamotaniny, rozrywanie tych wszystkich kokonów.

Może nie warto z życiem „zapierdalać”, może lepiej stanąć i patrzeć?
– Mam czasem ochotę na takie „podejście”, ale jestem jeszcze, mimo tych moich 120 lat, jednak też gówniarą, która pada na pysk i dochodzi do takich wniosków. Ale potem się zbieram i znów jestem szczeniakiem – wącham, merdam ogonkiem, biegam.

Może jednak stać i patrzeć to właściwsza rola dla człowieka, który jest jętką jednodniową z nadmiernie rozbudowanym mózgiem?
– Cytuje pan mojego ojca...

Nie znam osobiście Jana Peszka, proszę przekazać pozdrowienia.

– On to w domu często powtarza, a jako dziecko usłyszał: życie jest wspaniałe, Jasiu, i krótkie jak przeciąg. Wsiadłeś, wysiadłeś, koniec. To jest proste, sentymentalne i przemawia do mnie, za krótko to wszystko trwa, żeby owijać w bawełnę, stąd konkretne walenie prosto z mostu i mówienie o tych rzeczach bez kulturowych nawarstwień – tak sobie myślę. Ale też może sobie przygotowałam taki akapit na potrzeby wyłuszczeń medialnych?

I wytłuszczeń, bo niektóre słowa są wytłuszczeniami, jak zauważyłem: wzwód, mi mokro, wydepilowany krok.

– Tak, niektóre są ważniejsze.

Czy wśród przygotowanych wyłuszczeń jest odpowiedź na pytanie: po co jest sztuka?

– Nie, ale mogę spróbować odpowiedzieć.

No to proszę.
– Norwid powiedział to o świetle, ale można też powiedzieć: piękno na to jest, by zachwycało do pracy, a praca – by się zmartwychwstało. Chyba po to.

Nieźle pokaleczona pani jest.

– Jak ktoś mając sześć lat, przeczytał Marlowa i nic nie zrozumiał, to to zostawia ślad. Sztuka to jest chyba dla mnie praca jako sposób na wszystkie demony i na siebie tak naprawdę, na strach. Dla wszystkich ludzi praca jest ratunkiem przed samym sobą.

To była udana próba sklecenia naprędce jakiejś odpowiedzi. Pani zadowolona jest z tego, że jest kobietą?

– Płeć nie ma dla mnie szczególnej wagi, myślę, że byłabym szczęśliwa, będąc też mężczyzną. Ale lubię siebie jako kobietę, to daje cały szereg możliwości, których mężczyźni nie mają.

Wymieńmy trzy.
– Brak umiejętności logicznego myślenia, to jest super, to mi pomaga. Myślę, że mężczyźni są upośledzeni pod tym względem.

Zabijają się własną logiką?
– Tak myślę. Z tego wynika następna rzecz: mężczyźni nie mają tak dalece rozwiniętej emocjonalności, posuniętej do granic histerii, a przy robieniu sztuki bywa to niezmiernie pomocne. Mężczyznom zdecydowanie rzadziej przydarza się histeria. Trzecia cecha, którą my mamy, a wy nie, to pewien rodzaj poczucia humoru na swój temat, ja go uwielbiam. Mężczyznom dużo częściej brakuje tego specyficznego poczucia humoru na swój temat, zbyt serio się traktują.

Mnie się właśnie wydaje, że odwrotnie – to kobiety nie mają daru autoironii.

– Nieprawda. Dla mnie rzeczą totalnie ekscytującą w mężczyznach jest poczucie humoru na własny temat, a jakoś rzadko go spotykam. Może po prostu na takich nie trafiam, bo tak naprawdę nie mam czasu na głębsze zanurzanie się w mężczyzn.

Jak to? Po tej płycie, pełnej intymnych wyzwań, wszyscy myślą, że jest pani...

– Znawczynią?

Raczej kurwiszonem.
– To świetnie, cieszę się. „Suka” jest też fajne, może tak pomyślą?

To możliwe.
– Suka jest cudowna... I bardzo bym chciała być też kurwiszonem.

Słuchając tej płyty, poczułem tęsknotę... za płytą, na której zaśpiewałaby pani o tym samym, ale jako mężczyzna, w jego skrywanym języku, z jego emocjami.

– Bardzo bym chciała. Bo w ogóle czasem bywam po prostu mężczyzną, lubię to. Jestem tak naprawdę w sobie chłopcem. W moim pierwszym opowiadaniu, które napisałam jako 17-latka w Stanach, po angielsku, o mojej miłości amerykańskiej, opisałam się jako mężczyzna o imieniu Waldo, a mój ukochany – naprawdę Brian – był w opowiadaniu Sofii. Może byłam wówczas jeszcze chłopcem? Może w ogóle na początku wszyscy jesteśmy chłopcami?

Pan, przepraszam, pani jest kochliwa?
– Od razu się zakochuję, natychmiast.

Czyli powierzchownie.
– Tak, na przykład kocham się w panu od jakiegoś czasu.

Ale powierzchownie?

– Ale „dlaczego”?! Teraz musi paść pytanie „dlaczego?”.

Dlaczego?

– Nie potrafię wytłumaczyć dlaczego. Jest coś ciekawego w panu, trochę coś mrocznego, może coś cynicznego, jakaś taka wysysająca energia, coś intrygującego, fajnego.

Pytałem, czy pani jest kochliwa, by wiedzieć, czy pani życie osobiste wpływa na to, co pani tworzy?

– Jestem strasznie kochliwa, wystarczy mi tak naprawdę jedno spojrzenie, zwłaszcza jak z kimś pracuję. Natychmiast się zauraczam... A muzycy są bardzo prostymi mężczyznami i czasami to jest straszne. Ale jak grają dźwięki, nie mogę się temu nie poddać, w związku z czym się zakochujemy... W gruncie rzeczy jestem bardzo wstydliwą osobą, przełamywanie tego wstydu to męki. Dlatego moje zakochiwanie się ma naturę platoniczną. Ja się po prostu nie puszczam, głównie ze strachu...

Przed bliskością?

– Nie, że potem jest z tego strasznie dużo kłopotów, najgorsze są jednak z tamtej drugiej strony. Więc jestem dziewicza bardzo, czysta jak łza. Mam wiele sytuacji, w których napięcie intelektualne uwodzenia sięga zenitu, kiedy „to” jest już takie totalnie nabrzmiałe i dalej się nic nie dzieje – uwielbiam takie rzeczy. W kontaktach z mężczyznami takie sytuacje mnie tak naprawdę kręcą, uwielbiam, żeby oni się we mnie totalnie zakochali i nie mogli już wytrzymywać... Jestem zdobywcą, kolekcjonerem wzwodów.

Kolekcjonowanie wzwodów nie jest puszczaniem się?

– Nie jest puszczaniem się...

Jeśli spojrzeć literalnie, bo jeśli spojrzeć literacko...
– Nie, literalnie również. Wzwód nie oznacza aktu seksualnego, niekoniecznie musi go oznaczać.

Ale tak porzucać wzniecony wzwód?

– O to chodzi.

Teraz musi paść to pytanie. Do czego są pani potrzebni inni ludzie?

– Do tego, żebym się czuła bezpiecznie.

Co daje bezpieczeństwo, że oni są?
– Bliscy pomagają mi gasić napady paniki, strachu, niepewności. Również po to, żeby spełniać swoje marzenia. Nie starcza mi już siły, więc potrzebni mi są współpracownicy. Poza tym najwspanialszą sztukę robi się zawsze z kimś. Ale jeśli ktoś ze mną pracuje, to się musi zakochać we mnie i koniec. Po prostu musi na łeb na szyję zrzucić się ze schodów, bez patrzenia wstecz. Także do tego są mi potrzebni ludzie.

A do tego, żeby się w kimś schować?

– Jak?

Zapomnieć się w kimś, zapomnieć, że się jest.

– Nie potrafię tego zrobić sama, a wspomóc się używkami boję.

Mimo z przekonaniem śpiewanej piosenki o zupie z muchomorów i innych środkach odurzających?

– Upijam się dwoma kieliszkami wina, lubię się bardzo upijać, ale to chyba wszystko. Jestem strasznym tchórzem, strasznym, boję się o siebie tak bardzo, że nie dla mnie narkotyki.

Czyli właściwie siostra zakonna Maria Peszek pokazuje nam straszny świat piekła, do którego nigdy nie zajrzała?

– Zajrzała, tylko bez dopalaczy. Tak, ale siostra zakonna, mniszka. A zapomnienie się, zatracenie, przyzwolenie, żeby coś mną zawładnęło, kusi, ale na razie nie potrafię.

Pani lubi chaos?

– Boję się chaosu. Zaburzenie, nawet niewielkie, mojego precyzyjnie ułożonego planu dnia wpędza mnie w kompletną panikę.

O której pani wstaje?
– Najchętniej o 9 i w ogóle lubię dużo spać, ale mam problemy ze spaniem, jak pracuję. Cały poprzedni tydzień kompletnie był bezsenny.

Są tabletki, alkohol...

– Nie, alkohol to beznadziejny sposób, bo człowiek się upija, śpi dwie godziny, a potem się budzi, to już przećwiczyłam. Tabletek się boję.

Czego jeszcze?
– Boję się brutalności, to rzecz straszliwa, agresja też. Ale kiedy byłam aktorką, w zamierzchłych czasach, to bardzo lubiłam takie agresywne postaci grać, takie złe albo nienormalne. I wtedy też odkryłam w sobie taką nutę ekshibicjonizmu, którą strasznie lubiłam i do tej pory lubię. Grając jakieś role, zawsze dążyłam do tego, żeby znaleźć sekwencję, scenę na granicy odporności widza. Byłam szczęśliwa, usatysfakcjonowana, kiedy ludzie nie wytrzymywali i wychodzili albo się głupio śmiali, albo się kłócili, albo zazdrościli. Dla mnie to było oczywiście bardzo proste, na przykład rozbierać się było najprościej, ale wtedy byłam bardzo młoda. A potem to szukałam już rzeczy trudniejszych w odbiorze, które powodowały u widza panikę. Tak było, jak byłam aktorką. Teraz, jak jestem...

Kim pani w ogóle jest?

– Jestem artystką rewiową chyba... Nie?

Światowa dama z półświatka?
– Nie, jaki półświatek, ja nic nie wiem o tych sprawach.

A na najnowszej płycie jest piosenka o Mietku menelu, że  „Mietek ma cudowny napletek”, o miesiącu cudownej u Mietka niewoli? Marzenia inteligentki?

– Chyba nie, tak naprawdę. To był mój wygłup, takie zapętlenie. Jak zaczęłam to pisać, to się samo napisało. Jestem po prostu z dobrego domu, to strefa dla mnie w ogóle niemożliwa do spenetrowania, chociaż bardzo interesująca.

Pani ojciec uważa, że pani błądzi czy że znajduje?

– Że znajduję.

Jest zazdrość z jego strony?
– Nie okazuje, ale zobaczymy.

Dzielny człowiek.
– Dzielny, ale przeszedł ze mną ciężkie doświadczenie. W zeszłym roku graliśmy razem w pewnej sztuce i ja wycofałam się z tej wspólnej gry. Zdałam sobie sprawę, że na scenie ja jestem najważniejsza i nie ma możliwości, żeby jeszcze był ktoś równie ważny, a przecież Jan Peszek to jest dobry aktor. I silna osobowość, ale ja również. Szkoda mi było poświęcać naszą niezwykłą relację i iść z nim na wojnę o prymat. Bo byśmy się pozabijali. Tam sobie zdałam sprawę, że ja nie chcę, żeby Peszek był gwiazdą, ja chcę być gwiazdą, na scenie nikt nie ma patrzeć na nic innego, tylko na mnie.   


Maria Peszek, lat 35, córka aktora i reżysera Jana Peszka, dla świata kultury narodziła się już w wieku lat dziewięciu. Debiutowała w serialowej ekranizacji książki „Rozalka‑Olaboga”, a dwa lata później przygarnął ją krakowski Teatr im. Juliusza Słowackiego. Tuż po ukończeniu PWST posypały się zarówno role teatralne (m.in. u Brzozy, Zapasiewicza i Kotlarczyk), jak i filmowe („Julia wraca do domu” Holland, „Ubu król” Szulkina, „Wiedźmin” Brodzkiego, „Spis cudzołożnic” Stuhra) oraz nagrody, w tym aktorskie wyróżnienie ministra kultury i sztuki w 2004 roku. Trzy lata temu zadebiutowała albumem „miasto mania”. Własną twórczość określa terminem "wulgaryzm magiczny”, zaś o swojej wywrotowej osobowości sama śpiewa: „A ja metr pięćdziesiąt dwa dziko rosnącego nieba”.

(Piotr Najsztub, "Jej mokro", Przekrój, 18.09.2008)