- Przyjechaliśmy tutaj, ponieważ chcieliśmy podbić świat. Chcieliśmy stworzyć taki świat, który wyrasta z naszych marzeń. Tych trzynaście lat okazało się bardzo szczęśliwymi latami pracy. Zainspirowała nas po pierwsze sama Legnica, po drugie jej historia – tak swoją pracę w Teatrze Modrzejewskiej u boku męża, reżysera i dyrektora sceny Jacka Głomba wspomina Małgorzata Bulanda, scenograf teatru w rozmowie z Agatą Skwarczyńską.
Agata Skwarczyńska: Jak minęło trzynaście lat w Legnicy?
Małgorzata Bulanda: Przyjechaliśmy tutaj, ponieważ chcieliśmy podbić świat. Chcieliśmy stworzyć taki świat, który wyrasta z naszych marzeń. Tych trzynaście lat okazało się bardzo szczęśliwymi latami pracy. Bardzo nam się spodobało samo miasto. Nie tylko architektura, ale także jego niesamowita, poplątana historia. Idea naszego teatru - teatru społecznego, politycznego została wywiedziona właśnie z jego historii. Kiedyś było to bardzo piękne, bogate miasto niemieckie. Nagle zmienił się właściciel, przyjechali Rosjanie, polscy repatrianci, Żydzi, w końcu lat czterdziestych dwudziestego wieku przyjechało wielu przesiedlonych Greków. Akcja „Wisła" przygnała Ukraińców i Łemków. Te wszystkie nacje znalazły się w jednym miejscu i musiały żyć obok siebie. Miasto w swoich dziejach nie miało łatwo i dlatego o jego tożsamość dalej trzeba walczyć. Po przyjeździe zobaczyliśmy ten przepiękny teatr, który stoi na środku rynku, piękne, z dużymi możliwościami, ale bardzo zniszczone miasto i ludzi, którzy mają zapał i chcą coś robić. Tylko... to było jakieś zakazane miejsce. Nikt tego teatru nie potrzebował, nie chciał, nie znał. Potrzeba było nowych pomysłów, żeby przyciągnąć ludzi. Dlatego wyszliśmy z teatru do tych różnych dziwnych miejsc, wierząc, że tam przyjdą, jeśli nie z powodów artystycznych, to z prostej, ludzkiej ciekawości.
A.S.: Interesuje mnie, czy po tych trzynastu latach Legnica wciąż was inspiruje. Czy energia, którą dawniej tu znaleźliście, wciąż działa i prowadzi do nowych projektów?
M.B.: Zainspirowała nas po pierwsze sama Legnica, po drugie jej historia. Szukaliśmy właśnie takich lokalnych legend, historii, opowieści. Powstała „Ballada o Zakaczawiu”, a drugim ważnym spektaklem, mówiącym o tym mieście, są „Wschody i Zachody Miasta”, w którym zrobiliśmy układankę od strony teatru, budynku. Co się w nim działo, jacy ludzie w nim byli, jaka historia. To hołd oddany temu miejscu.
A.S.: A dzisiaj? Czy można jeszcze coś nowego wycisnąć z Legnicy?
M.B.: Nie chodzi o wyciskanie. Cały czas szukamy tematów, które nieustannie się rodzą. Od kilku lat właściwie nie gramy gotowych tekstów, kreujemy natomiast światy, o których chcemy ludziom opowiedzieć. Zamawiamy teksty u autorów, którzy są z nami związani i wiemy, że napiszą to z odpowiednią temperaturą, rytmem, nerwem, „na aktorów" Tak powstały: „Szpital Polonia” i „Wlotka.pl” Pawła Kamzy, „Don Kichot Uleczony” i „Lustracja” Krzyśka Kopki, „Wschody i Zachody Miasta”, „Szaweł”, „Operacja „Dunaj"” i „Łemko” Roberta Urbańskiego i wiele innych. Ostatnio policzyliśmy, że w ciągu tych wszystkich lat powstało ponad osiemdziesiąt spektakli.
A.S.: Myślę o micie teatru, którego sceną jest miasto. To zdanie stało się już sloganem. Zastanawiam się, czy po tylu latach eksploatacji tej idei w tych miejscach, nieustannej pracy u podstaw, ta idea jest wciąż dla was żywa.
M.B.: Wszystko wyniknęło z naszej niechęci do pluszów i aksamitów, do „kamiennego" teatru. I z miłości do teatru w ruinach. Chodząc po tym mieście, przyglądając się mu, myślałam o takim teatrze, przez który przywracamy widzowi miejsca dotąd dla niego niedostępne - pamiętajmy, że Legnica była miastem garnizonowym i do wielu obiektów zwykły legniczanin nie miał po prostu dostępu. Wyczułam, że identyfikacja legniczan z tym miejscem nie była szczególnie silna, dlatego wierzyłam, że każde miejsce, które im pokażemy, będzie dla nich nowe, czarujące, oszałamiające że tam mamy szansę ich zdobyć. Pod warunkiem że będziemy tę przestrzeń odpowiednio uruchamiali. Właśnie o takie uruchamianie chodzi w haśle „Miasto jest teatrem" Zaczęliśmy od klasycznych przestrzeni: dziedzińca zamku czy fantastycznego wnętrza kościoła ewangelickiego - Mariackiego. Ten kościół już sam w sobie jest oszałamiający. Na początku dwudziestego wieku większość kościołów została całkowicie pozbawiona malowideł, a ten się ostał i jest cały, łącznie z kolumnami, we freskach. Wygląda jak arabska świątynia. Tam właśnie w roku 1995 zrobiliśmy „Pasję”.
A.S.: Przez ten czas, gdy działacie w Legnicy, przez wasz teatr przewinęło się całe pokolenie widzów. Czy dzisiejsi młodzi ludzie, którzy przychodzą na wasze spektakle i już bardzo dobrze znają tę tradycję, nadal ją kupują?
M.B.: Młodego człowieka zawsze rusza to, co jest inne. Dla nas największą satysfakcją jest to, że na potrzeby tych wszystkich premier cały czas uruchamiamy nowe przestrzenie. Te, które wcześniej zaanektowaliśmy, są wciąż wykorzystywane. I ciągle szukamy czegoś nowego. To miejsce, w którym teraz siedzimy, Izerska, jest w naszym posiadaniu od trzech lat. To bardzo ważny punkt. Gdy robiliśmy „Balladę o Zakaczawiu”, byliśmy całkowicie pochłonięci pracą i prawie nie dostrzegaliśmy tego, co wokół. Dopiero później zobaczyliśmy całe tło społeczne tego miejsca, ludzi, którzy tu mieszkają, dzieciaki, które się bawią w błocie, biedę. Osiągnęliśmy sukces tym spektaklem, ale czuliśmy się fatalnie. To było okropne, że dostaliśmy od nich coś bardzo dobrego, a sami nie byliśmy w stanie im pomóc. Teraz po latach wróciliśmy znów na Zakaczawie, gramy tam „Łemka” i prowadzimy Centrum Edukacji Dzieci i Młodzieży na Zakaczawiu. Wierzymy, że tym razem uda się pomóc dzielnicy.
A.S.: Czy istnieje takie miejsce w mieście, które nie przyjmie teatru? Gdzie nie można by zagrać spektaklu?
M.B.: Nie chciałabym być optymistką i twierdzić, że wszędzie można zagrać. Chociaż oczywiście wszędzie można zagrać, pod warunkiem, że opowieść przejdzie do widza. To zawsze łączy się ze stroną techniczną. Można ryzykować przy wyborze przestrzeni, można ją dopieszczać, lecz najważniejsze jest to, żeby efekt naszego działania przeszedł do widza. Jakaś akcja uliczna może się zdarzyć absolutnie wszędzie, ale ważne jest też to, żeby widz miał komfort oglądania. Nie jesteśmy teatrem performerów ani teatrem plastycznym, ważne jest także słowo, a słowo musi mieć swoją przestrzeń, odpowiednią akustykę.
A.S.: W jaki sposób przestrzeń miejska przeobraża się w przestrzeń teatralną? Myślę tu o koniecznych zmianach i zabiegach, którym trzeba poddać takie miejsce, aby spełniało warunki sceniczne. Jak pracujecie nad uzyskaniem odpowiedniej akustyki, która często jest mocno niedoskonała w takich przestrzeniach?
M.B.: Zaczęliśmy grać w przestrzeniach industrialnych po pierwsze z powodu idei, żeby być bliżej widza, ale ważne było także, by go zaskakiwać, bo przecież film i telewizja są bardzo konkurencyjne wobec teatru. Dźwięk, zapach, temperatura, podobnie jak światło i sama przestrzeń, autentyczność miejsca w naszym teatrze są bardzo ważne. Poszukiwanie tej autentyczności to był drugi powód, dla którego zdecydowaliśmy się na wyjście z teatru. To z kolei wiąże się z początkowymi technicznymi porażkami. Bo nawet jeśli powstawały wyśmienite przedstawienia, „szybki teatr miejski" jakim był „Zły” według Leopolda Tyrmanda, potrafiła nas zaskoczyć aura. W maju padał śnieg i termometr wskazywał minus dwa stopnie Celsjusza, nasze aktorki grały w superminiówkach, widzowie prawie zamarzli. Nauczyliśmy się, że musimy wysłaniać przestrzeń, budować ekrany dźwiękowe, mieć świetne nagrzewnice, dobre i wygodne siedzenia. Oczywiście można sadzać ludzi na byle czym, ale jeżeli chcemy, żeby widz się skupił, żeby miał dobry odbiór, trzeba o niego zadbać z każdej strony. To jest podstawa. Zawsze, gdy wyjeżdżamy z naszymi spektaklami, staramy się przede wszystkim, żeby sytuacja od strony technicznej była komfortowa, a dopiero później myślimy o reszcie. Niekiedy nawet zmieniamy spektakl, żeby stworzyć dobre warunki dla widza. Ale nawet teraz życie potrafi nas zaskoczyć. Ostatnio pojechaliśmy na Festiwal Prapremier do Bydgoszczy z „Osobistym Jezusem”. Zamontowaliśmy się, zaczęliśmy próbę, wydawało się, że wszystko działa w najlepszym porządku. Niby wszystko jest na swoim miejscu, aktorzy poruszają się sprawnie, jednak coś jest nie tak z głosem. Okazało się, że komin sceniczny został dokładnie wysprzątany dla potrzeb festiwalu. Nie było niczego, co mogłoby zatrzymać dźwięk, nic nie wisiało i cały dźwięk uciekał w górę.
A.S.: Na co trzeba być czułym, robiąc spektakl w przestrzeni nieteatralnej? Czego nie wolno zmienić, a co należy usunąć?
M.B.: Wszystko zależy od tekstu. Na pewno nie wolno ingerować w to miejsce w sposób nieprzemyślany. Nie wolno nonszalancko podejmować decyzji. Mam taką metodę - czekam. Wszyscy jesteśmy obecni na większości prób, począwszy od czytanych, kiedy rodzi się koncepcja, i kiedy zaczynamy próbować w przestrzeni, czekam na to, co się zdarzy, obserwuję układ scen, kombinuję, jak to ułożyć, i dopiero z tego szkicu, z tej podstawy wynikają potrzeby spektaklu. Na ogół jak najmniej dodaję. Pomieszczenia industrialne to miejsca, w które należy niewiele ingerować, żeby nie stracić prawdy przestrzeni. Widz od razu zobaczy teatr, fikcyjność, a ważne są przestrzeń i aktor, a nie jakieś sztuczne elementy inscenizacji, znalezione bądź zrobione w pracowniach. Jeżeli już, szukam ich w naturalnej przestrzeni. Na przykład przy „Made in Poland” Przemek Wojcieszek miał zapisany w scenariuszu kij bejsbolowy. Bardzo się przy nim upierał od pierwszej próby. W związku z tym, że w tej chwili kije bejsbolowe są traktowane jako broń i nie są w sprzedaży, nie można było ich nigdzie dostać. W końcu zrobiliśmy je w naszej stolarni. Wystrugał je pan stolarz. Ale Eryk Lubos - ponieważ ma kosmiczną energię - natychmiast je rozwalał. Chłopcy mieli duży ubaw, a Przemek bardzo się denerwował. Ciągle tłumaczyłam mu, żeby nie przyzwyczajał się do rekwizytu, bo w teatrze w czasie prób wszystko może się zmienić. I kiedy przyszliśmy na Izerską, nagle pała bejsbolowa zamieniła się w nogę od statywu reflektora, który akurat leżał na podłodze. To było tysiąc razy lepsze, bo autentyczne. Każdy widz mógł uwierzyć, że to przedmiot, którym można coś zrobić, a nie jakiś kij, który nie wiadomo skąd ten chłopak miałby mieć. Oczywiście mógłby mieć w domu, ale fajniejsze jest to, co daje w rękę świat.
A.S.: Powiedziała pani, że przy komponowaniu przestrzeni zawsze najważniejszy jest tekst. Jak w takim razie teksty Wojcieszka godzą się z przestrzeniami miejskimi?
M.B.: Wojcieszek pisze bardzo dobre teksty o strukturze, do której nie wolno już niczego dodawać. Mogę tylko uważać, żeby czegoś nie było za dużo. Trzeba być czujnym, bo w jego tekstach jest już wiele świata i nie należy dopuszczać, żeby spektakl stracił rytm przez jakieś środki inscenizacyjne. Staram się pilnować, żeby teksty przechodziły do widza w najlepszy sposób, i w związku z tym moje scenografie są bardzo ubogie, minimalistyczne.
A.S.: Czy wyobraża sobie pani, że te historie mogłyby się zdarzyć gdzie indziej? Na przykład na tradycyjnej scenie teatru?
M.B.: Oczywiście, że tak! Zrobiliśmy z Przemkiem już trzy teksty w teatrze: „Osobistego Jezusa” w Legnicy, „Ja jestem Zmartwychwstaniem” w Wałbrzychu i „Zaśnij teraz w ogniu” w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Przemek zrobił jeszcze dwa tytuły w Warszawie grane na scenie teatralnej. Ale przy „Made in Poland” było inaczej. To tekst, po przeczytaniu którego Jacek Głomb oszalał. Wydawało się, jakby Przemek przed laty napisał ten tekst z myślą o naszym teatrze. To był nasz świat. Wiedzieliśmy od początku, że nie możemy po prostu zagrać tego na scenie, bo autentyczność historii zostałaby kompletnie zamazana. Próby zaczęły się na scenie, ale szukaliśmy innego miejsca, którym okazała się Izerska - hurtownia leków CEFARM. Zdobyliśmy ją dla teatru. Kiedy pierwszy raz weszliśmy do pustej hurtowni, zobaczyliśmy pomieszczenie pełne półek i wózków, które woziły leki. To kiedyś był olbrzymi peerelowski megasam, który później został zaadoptowany na hurtownię. W głównej sali, w stertach zostało mnóstwo gumek od leków, a na środku leżał nieżywy gołąb. Traumatyczne przeżycie.
A.S.: Jak wyglądały wasze początki? Czy Wojcieszek uczył się od pani teatru?
M.B.: Przemek myślał jak reżyser filmowy. Na pierwszych próbach czytanych bardzo się denerwował, upierał, żeby natychmiast dostać zapisane w scenariuszu rekwizyty. Pamiętam naszą pierwszą kłótnię. Pokłóciliśmy się bardzo. Najpierw o kij bejsbolowy, później o tomik wierszy Władysława Broniewskiego. Złościł się, krzyczał, że nawet tego Broniewskiego nie potrafimy załatwić. Zapytałam: „Co chcesz przeczytać w tej chwili?" W teatrze możemy próbować nawet z książką telefoniczną. Bardzo to zresztą pomaga aktorowi, że później dostanie właściwy rekwizyt, bo daje mu to jakąś energię, a kiedy wszystko ma od początku, pewna sfera wyobraźni nie pracuje. Lepiej więc poczekać, a z czasem wiele rzeczy wyniknie z przypadku, potrzeby budowania sceny. Nie bez kozery większość rekwizytów, dekoracji i kostiumów pojawia się tuż przed premierą.
A.S.: Słyszałam, że przy „Made in Poland” pojawił się problem z pani pomysłem, żeby mieszkania postaci ograniczyć jedynie do pudeł. Wojcieszek miał dopracowaną w szczegółach wizję, jak mają wyglądać pokoje, co ma być na ścianach. Tymczasem pani koncepcja scenografii wynikała z zupełnie innego myślenia o teatrze.
M.B.: Przemek pytał mnie, jak zrobimy mieszkanie matki, a jak pokój Bogusia. Wiedział dokładnie, jak by chciał, żeby wyglądały te pomieszczenia. Na początku nawet próbowałam zrobić taką bryłę, która otwierałaby się i zamykała. Oczywiście to była jakaś synteza tego świata, nie chciałam, żeby to było do końca uszczegółowione. Ale gdy weszliśmy na Izerską, stało się jasne, że musimy kompletnie z tego zrezygnować i maksymalnie wszystko uprościć. Pewnego dnia wyszłam z budynku i stanęłam naprzeciw wieżowców. Zobaczyłam zupełnie analogiczną sytuację do tego, co jest w środku, w naszej hali - metalowe półki. Od razu pomyślałam, że to wieżowce, a pudła z zawartościami to życia bohaterów. Wcześniej myślałam jeszcze, że na pudłach będą numery mieszkań albo nazwiska mieszkańców; później wszystko wyrzuciłam i zostało samo proste skojarzenie, które jeżeli widz odczytuje, może bardzo podbudować spektakl.
A.S.: Co to znaczy budować przestrzeń w spektaklu, w którym reżyser jest jednocześnie autorem dramatu? Czy nie oznacza to, że w trakcie pisania wyobraził sobie bardzo dokładnie przestrzeń, a teraz oczekuje od scenografa wiernej realizacji wizji?
M.B.: Kiedy zaczęliśmy pracować przy „Made in Poland”, Przemek nie miał świadomości budowania czy określania przestrzeni, potrzeby rytmów w teatrze. W filmie można sobie odpowiednio montować sceny, w teatrze - gdzie montaż jest na żywo - jest inaczej. Trzeba zawsze o tym pamiętać. Przy „Osobistym Jezusie” miał już tego pełną świadomość, dokładnie wiedział, co jest najważniejsze - stworzenie jednego miejsca. Moim zadaniem było tylko w jakiś sposób to przełożyć na konkretną przestrzeń. Przeczytałam tekst i doszłam do wniosku, że w tym domu może być tylko podłoga. Ta podłoga też ulegała przemianom - najpierw myślałam, że musi być stara z jakimiś napisami, które publiczność będzie odczytywała; że będą to napisy niemieckie, polskie, które będą się ze sobą mieszały. Później jednak to wszystko okazało się niepotrzebne, dodatkowe informacje były zbędne, uznałam, że powinno być czysto. Wystarczyły stare, koślawe i niepasujące do siebie krzesła. Proste środki wiele znaczą, widz może jeszcze coś dopowiedzieć, trzeba go szanować. Jego inteligencję i wyobraźnię.
A.S.: W jakim stopniu Wojcieszek pozwala na ingerencje w swoją wizję? Czy bardzo pilnuje, by nie pojawiły się nowe sensy wniesione przez rozwiązania przestrzenne, inne niż te zawarte w tekście? W zasadzie to jest wciąż ten sam problem, że autor jest jednocześnie reżyserem i w którymś momencie musi chyba odciąć się od pierwotnej wizji?
M.B.: Wydaje mi się, że Przemek to pięknie łączy. To przypadek bardzo świadomego człowieka, który wykonuje obie te rzeczy. Teraz pisze teksty z dużą świadomością własnej późniejszej pracy z aktorem, układem scen. Dokładnie to wie. Wydaje mi się, że doświadczenie filmowe mu pomaga. To piekielnie zdolny i szybko uczący się człowiek. Jest też bardzo pracowity. Mamy do siebie bardzo dużo zaufania w pracy. Wie, że jestem wrażliwa na jego teksty i w jakiś sposób ich pilnuję, staram się uszlachetniać wszystko, co dzieje się wokół. To nie dotyczy tylko środków inscenizacji, ale też kostiumów i rekwizytów. Nie może być czegoś, co okaże się dziwne, nieprawdziwe, bez sensu, co będzie przeszkadzało i gadało za dużo. Kiedy pracowaliśmy przy „Zaśnij teraz w ogniu”, do jednej z przestrzeni, przypisanej do postaci matki, wstawiłam konika na biegunach. Przemka to bardzo śmieszyło, uważał to za kicz, nie wiedział, po co to, a ja wyobraziłam sobie w tle trzy przestrzenie, które łączy jedna. Przestrzeń rosnąca w tył. Konik jest przy pierwszej przestrzeni, gdzie budujemy historię matki, kochanka, zdrad, opowieści o niekochanej córce. Cały temat braku miłości, jej potrzeby wydał mi się wspólny, łączył wszystkie postaci, nas samych i widzów właśnie konik na biegunach, ponieważ wszyscy mieliśmy jakieś dzieciństwo. Każdy chciałby mieć jak najszczęśliwsze, a koń na biegunach jest ważnym elementem tego wspomnienia dla dziewczynek i dla chłopców. Pomyślałam, że będzie czynnikiem uruchamiającym w widzu jego sytuację, jego wspomnienia z dzieciństwa, pomoże mu lepiej zrozumieć meandry spektaklu. Takich kluczy szukam.
A.S.: Gdzie ich szukać? Zdjęcia, filmy, obrazy?
M.B.: Tylko tekst. Wszystko powinno wynikać z niego i sposobu grania go przez aktorów. Szukam elementu, który potrafi to pootwierać, uruchomić. Staram się jak najwięcej brać z aktora, tekstu czy próby. Dlatego trzeba uczestniczyć w próbach. Właśnie wtedy wydarzają się najpiękniejsze historie i jeżeli nas przy tym nie ma, nie dowiemy się, co moglibyśmy zrobić i czym uruchomić. To proces tworzenia jest najpiękniejszy. Spektakl gotowy jest tylko odtwarzany, a próby są nowością, tajemnicą. Staram się coś moim kolegom podrzucić, coś skojarzyć, zainspirować ich. Później wpuszczają to w próbę i zdarzają się bardzo fajne rzeczy. Czasem widzę scenę konkretnie i element, który chciałabym uruchomić, musi się zgadzać. Próbuję więc delikatnie wstrzelić się w możliwości aktora, w tekst i intencje reżysera.
A.S.: Istnieje między wami duża otwartość - aktorów na pani sugestie i odwrotnie. Pani też nie obraża się na ich prośby i wtrącania?
M.B.: Nigdy! Jesteśmy przyzwyczajeni do takiej pracy, zawsze pracujemy bardzo energetycznie i najważniejszy jest ten moment, kiedy zbieramy cały spektakl do kupy. Musi temu towarzyszyć idea, do której wszyscy zmierzamy. Teatr to bardzo specyficzne miejsce i jeżeli ktoś obserwuje tę pracę, widzi, że to nie jest żadne misterium, tylko zwykła, ciężka, logiczna harówka, uruchamiająca talenty aktorskie i wszystkie inne: moje, kompozytora, kogoś, kto robi światło itd. To istotne w każdym spektaklu i w każdym teatrze, ale w Legnicy tym bardziej, bo pracujemy tu do bólu nad przełożeniem wszystkiego tak, żeby widz wyszedł zachwycony, zaczarowany, żeby kolejny raz pomyślał, że warto wrócić.
A.S.: To mi się wydaje bardzo charakterystyczne dla pani pracy. Zazwyczaj scenograf trzyma się w pewnych etapach pracy z dala od prób i pracy z aktorem. Szuka w tym czasie elementów scenografii, obmyśla kostiumy. Ma kontakt raczej z ekipą techniczną, a z aktorem pracuje reżyser. Tu wyłania się obraz wspólnoty pracującej ramię w ramię bez silnego podziału na role.
M.B.: W ten sposób pracuje się szybciej i mądrzej, dłużej jesteśmy razem. Nie wiem, czy to dobrze wyjaśnię, ale łatwiej pracować z przyjaciółmi niż z kolegami. Podstawą jest wzajemne zaufanie i otwartość.
A.S.: Jak Wojcieszek odnalazł się w teatrze, w którym zastał tak silny zespół, nie tylko aktorski, ale po prostu ludzki?
M.B.: Wydaje mi się, że wzajemnie sobie pomogliśmy. To, że jesteśmy tak zgrani, jest zawsze katalizatorem dla reżysera, szybciej do nas dociera, a my jesteśmy otwarci, chcemy pracować, szukamy wyjść z sytuacji. Każdy problem staramy się rozwiązać jak najszybciej, żeby sprawa poszła do przodu. Początki jego pracy to był bardzo energetyczny okres i wszyscy wspominamy go jako jeden z naszych najpiękniejszych momentów.
A.S.: Wojcieszek często podkreśla, że ubóstwo środków inscenizacyjnych jest dla niego największą inspiracją. Jak pani się odnajduje w takim ubogim teatrze? W końcu jest pani też autorką przestrzeni o zupełnie innym charakterze, bardziej dekoracyjnych, ze skomplikowaną formą.
M.B.: Każdy pomysł inscenizacyjny wynika z tekstu. Te do tekstów Przemka są przeze mnie wymyślone właśnie w minimalny sposób. Wymagają tej oszczędności. Ale gdy robię Williama Shakespeare'a, lubię sobie poszaleć. Wtedy każdy element pełni zupełnie inną rolę. W przypadku Hamleta staraliśmy się opowiedzieć językiem Shakespeare'a o tym, jak wyglądałby świat po wybuchu bomby atomowej. Kiedy już niczego nie było i ludzie spotykają się cudem. Jest ich niewielu na świecie, w zasadzie nie ma niczego oprócz zgliszczy. Nie chodzi o to, że wyobrażamy sobie kosmos i ludzi chodzących w kombinezonach, ale jest zimno, głodno, ludzie ubierają się w znalezione strzępy, zszywają je. Gdzieś w jakichś niesamowitych magazynach atomowych znaleźli szczątki obrazów, płócien, malowideł. Nie mają dla nich wartości estetycznej, nie wiedzą, skąd pochodzą, czym były dla wcześniejszych pokoleń, służą im do zabezpieczenia się od deszczu i światła. Na przykład Gioconda czy schemat piramidy wisiały z zupełnie innych powodów niż w naszym świecie.
A.S.: Co sprawia większą trudność: zakomponowanie przestrzeni skromnej, ale twardej w znaczenia i bardzo konkretnej czy wręcz przeciwnie - scenografii bogatej, skomplikowanej, przy której można zaszaleć? Gdyby porównać przestrzenie ze spektakli Wojcieszka przykładowo z „Otellem”, gdzie zaprojektowała pani na scenie statek z pełnym wyposażeniem, wydaje się, że jest to kompletnie różne myślenie nie tylko o scenografii, ale także o teatrze. Trudno uwierzyć, że autorką tych projektów jest ta sama osoba.
M.B.: Trzeba bardzo rzetelnie czytać tekst, obserwować aktorów i przestrzeń do ogarnięcia. Zarówno wielość elementów, jak i ubogość - wszystko jest rodzone w bólach. Długo szukam, nie wolno decydować się zbyt szybko. Moim credo jest, aby zaskakiwać widza. Ponieważ pracuję przeważnie w Legnicy i widz zna moje scenografie, za każdym razem staram się wymyślać coś zupełnie nowego, żeby miał frajdę. Usiłuję też w jakiś sposób przeskoczyć siebie. Najważniejsze jest, żeby to, co robię, było szlachetne, bez fajerwerków.
A.S.: W którym przypadku scenografia pełni istotniejszą funkcję wobec tekstu? Czy pełni różną funkcję w obu przypadkach?
M.B.: Staram się podporządkować wszystko interesom teatru i bardzo tego pilnuję. Kiedy podejmuję jakąkolwiek pracę, nie jest istotne to, żeby się pokazać, wymyślić superformę, efektowne kostiumy ważne jest raczej zdyscyplinowanie do tego, co powstaje. To podstawa. Oglądam wiele spektakli, w których scenograf nie zwraca uwagi na to, co robi, czym robi i kto w tym się porusza. Są fajerwerki estetyczne, które niczemu nie służą. Trzeba bardzo uważać, żeby nie zginął świat w cudownej spójności między przestrzenią, środkami inscenizacji, aktorami, tekstem i muzyką. Nasze zadanie to stwarzać świat tak fantastycznie, żeby widz w niego uwierzył. Działam bardzo intuicyjnie. Niekiedy czytam tekst i widzę, jak scena ma wyglądać; czasem ona mi się śni, wstaję w nocy i idę rysować.
A.S.: Z taką intuicją warto by pomyśleć o reżyserii.
M.B.: Jestem na to zbyt leniwa! Ale tak poważnie, to chętnie. Uwielbiam proces prób, wszystko to, co mogę zmieniać, zmieniać i jeszcze raz zmieniać. Może gdybym wymyśliła spektakl, który mogłabym poddawać ciągłym zmianom i byłyby to elementy, których przeobrażenie wynikałyby z jego logiki? Ale w związku z tym, że bardzo dużo pracuję, nie znajduję na to czasu. Kiedyś z kolegą robiłam filmy, teraz na to też nie mam czasu. Zwyciężyła miłość, a dla mnie jest nią teatr. To przygoda mojego życia, coś najważniejszego. Ostatnio udało mi się zrobić pokaz kostiumów i środków inscenizacji na zakończenie festiwalu Miasto. Nieocenioną pomocą był dla mnie wtedy pan Władzio Sajda, nasz oświetleniowiec. Fantastyczny fachowiec i człowiek. To jest ta specyficzna sytuacja naszego teatru. Spotkaliśmy się tutaj wszyscy z dużą ilością wspólnych ludzkich historii i z nich wynika nasze porozumienie. Każda realizacja zawsze jest omawiana - oprócz strony ideowej również od strony technicznej. Musimy zakładać przecież, że spektakl będzie jeździł i nie możemy stwarzać niepotrzebnych barier. Gdy buduję dekoracje i wymyślam przestrzeń, już się zastanawiam, jak ją zaaranżuję gdzie indziej, i wykonuję dodatkowe elementy, które mogą je zastąpić, wymyślone tak, żeby były w miarę autentyczne, żeby nie wnosiły sztucznej teatralności. To bardzo znamienne dla legnickiego teatru. Zapobiegliwość też jest częścią procesu twórczego, której się nauczyliśmy.
(Agata Skwarczyńska, „Zakazane miejsca”, Notatnik Teatralny 47/48 2008)