Drukuj
- W Teatrze im. H. Modrzejewskiej w Legnicy wszyscy mają równe szanse. Każdy projekt jest wspólnie dyskutowany. Także w podejmowaniu decyzji bardzo ważny głos ma zespół. A projekt "Made in Poland" spodobał się wszystkim – tak współpracę z Przemysławem Wojcieszkiem i wielki sukces spektaklu wspomina Przemysław Bluszcz, do niedawna aktor legnickiego teatru, w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim.


Łukasz Maciejewski: Trzy lata temu spotkaliśmy się w Zabrzu na planie filmu Skazany na bluesa Jana Kidawy-Błońskiego. Byłeś wtedy tuż przed premierą "Made in Poland".
Przemysław Bluszcz: Chyba nikt wtedy nie przypuszczał, że "Made in Poland" zrobi taką karierę.
Ł.M.: I zapoczątkuje imponującą teatralną serię Przemysława Wojcieszka.
RB.: Przemek to bardzo zdolny gość, szybko się uczy. Język teatralny i filmowy to przecież dwie różne sfery. Błyskawicznie je rozpoznał. Potrafił rozróżnić.
Ł.M.: Często słyszałem komentarze, że jego autorskie teksty nawet lepiej brzmią na scenie niż w kinie.
P.B.: To jest ryzykowne stwierdzenie, ale jest w nim sporo racji. Chyba w teatrze jego teksty lepiej się „sklejają"
Ł.M.: Ale autorskie dramaty Wojcieszka mają swój początek często właśnie w scenariuszach filmowych.
P.B.: "Made in Poland" był przerobionym scenariuszem filmowym. Zresztą wkrótce Przemek w innej obsadzie - będzie robił "Made in Poland" film. Koło się zamyka.
Ł.M.: Podobno miałeś swój udział w teatralnym debiucie Wojcieszka.
P.B.: Niewielki. A skąd wiesz?
Ł.M.: Nie pamiętam, chyba Wojcieszek gdzieś o tym wspominał.
RB.: Na planie filmu W dół kolorowym wzgórzem, w którym grałem, Prze mek przebąkiwał, że chętnie spróbowałby zrobić coś w teatrze. Doradziłem mu, żeby uderzył z tym pomysłem do Jacka Głomba. Obiecałem, że wcześniej porozmawiam z Jackiem w tej sprawie. Wkrótce Przemek przywiózł do Legnicy scenariusz "Made in Poland". Zaczęliśmy próby.
Ł.M.: Ale tak po prostu?
PB.: Tak po prostu. W Teatrze im. H. Modrzejewskiej w Legnicy wszyscy mają równe szanse. Każdy projekt jest wspólnie dyskutowany. Także w podejmowaniu decyzji bardzo ważny głos ma zespół. A projekt "Made in Poland" spodobał się wszystkim.
Ł.M.: Nie bez znaczenia było także dziwne miejsce, w którym spektakl został pokazany.
RB.: Trafione bez pudła. Opuszczona hurtownia leków w samym centrum wielkiego blokowiska w Legnicy idealnie rymowała się z opuszczoną hurtownią życia bohaterów.
Ł.M.: To była taka trochę filmowa przestrzeń.
RB.: Fajnie to wyglądało. Liczne przeszklenia, samochód podjeżdżający i parkujący tuż obok widowni, szybki montaż.
Teatr Wojcieszka wiele zawdzięcza językowi kina. I twórczo nim operuje.
Ł.M.: A jak reagowała miejscowa publiczność?
P.B.: Rewelacyjnie. Legnica ma trochę ponad sto tysięcy mieszkańców. Ale przez wiele lat ciężko pracowaliśmy na to, żeby ludzie z własnej, nieprzymuszonej woli sami zaczęli chodzić do teatru. Żeby wrócili. Pamiętam przedstawienia, na których było nawet po kilka osób... Ale na "Made in Poland" rzeczywiście zawsze był komplet. Nic dziwnego, to była świetna praca - szybka i konkretna. Naprawdę dobry scenariusz, fajna opowieść. O nas, o Polsce.
Ł.M.: Tylko?
PB.: Nie. Kiedy nasze przedstawienie dostało główną nagrodę na międzynarodowym festiwalu Prix Visionica, okazało się, że jurorzy potraktowali "Made in Poland" jako doskonale zrozumiałą, celną balladę o postsowieckim uniwersum.
Ł.M.: Pamiętam, że w Zabrzu na planie Skazanego na bluesa mówiłeś, że próbując "Made in Poland", czujesz, iż ta praca ma „power" Byłeś zachwycony.
PB.: To się czasami zdarza. Patrzysz na kogoś - aktora lub reżysera - albo widzisz doskonałą scenę i myślisz sobie:
„O, kurwa!" Próbując "Made in Poland", kilka razy pomyślałem: „O, kurwa!"
Ł.M.: Chyba to samo po premierze pomyśleli widzowie i krytycy.
P.B.: No ale bez przekleństw zapewne. Ten spektakl idealnie trafił w swój czas. Wojcieszek zderzył ze sobą Polskę postkomunistyczną i katolicką. Pokazał, że twarz jest w zasadzie wspólna. Jedni modlą się do Don Rydzyka, drudzy - do Don Krzycha Krawczyka, ale wszyscy tak naprawdę szukają oczyszczenia. Chcą się oczyścić?
Ł.M.: Wspomniałeś, że Faziego w "Made in Poland" w teatrze w Legnicy zagrałeś już po twoim pierwszym spotkaniu z Wojcieszkiem na planie filmu "W dół kolorowym wzgórzem".
RB.: Pierwsze wrażenie z tamtego spotkania fajnie się to czytało, ale jak przyszło do próbowania, musieliśmy przebrnąć przez tony słów. Tam było dużo gadania. Za dużo. Po iluś tam latach pracy doszedłem do momentu, w którym coraz mniej interesuje mnie zagadywanie emocji. Fascynuje mnie raczej to, co poza słowami, obok słów. Słowa często są tylko pretekstem. Tymczasem pierwsze próby z Przemkiem do "W dół kolorowym wzgórzem" były zaprzeczeniem tej strategii. Wielkie dialogi, opowiadanie o emocjach. Myślę, że Wojcieszek czuł wtedy, że wszystko musi być dopowiedziane do końca. Fantazja powinna odbijać się w realu. A ja jednak uważałem, że można zagrać emocje, nie trzeba o nich opowiadać. Ale Przemek był wtedy bardzo przywiązany do swoich tekstów, niechętnie cokolwiek skreślał, nawet pojedyncze słowa. Scenariusz był dla niego zamkniętą konstrukcją.
Ł.M.: Lubię W dół kolorowym wzgórzem, ale masz rację to film, który utonął w słowach. Wojcieszek nadal jest tak przywiązany do swoich scenariuszy?
P.B.: Nie ma już z tym żadnego problemu. Pracując nad "Osobistym Jezusem", chlastał całe fragmenty. Przemek unika teraz gadulstwa. Myślę, że nauczył się tego właśnie w teatrze.
Ł.M.: To był długi proces?
P.B.: Niedawno na festiwalu w Bydgoszczy, na którym pokazywaliśmy "Osobistego Jezusa", mieliśmy ciekawą dyskusję z widzami. Ktoś mnie zapytał, jak wyglądała pierwsza teatralna praca z Przemkiem, czy była wyjątkowa. Odpowiedziałem, że nie pamiętam, ale chyba nie. Niczym szczególnym się nie wyróżniała. I dopiero koleżanki z zespołu przypomniały mi, że Przemek chciał wtedy mieć efekt natychmiast, bez czekania. Dokładnie tak jak w kinie. Dostałeś scenę - masz ją zrobić. Wtedy nie rozumiał, że teatr to jednak zupełnie inny proces twórczy. Analizy, próby, pokora. I był strasznie niepokorny. Wszystko chciał mieć jednocześnie: doskonale dysponowanych aktorów, dobrze zrobione sceny, dekorację, wszystko. Był cholernie niecierpliwy. Strasznie tej nowej rzeczywistości głodny. Ale już wyluzował.
Ł.M.: "Osobisty Jezus", twoje drugie ważne teatralne spotkanie z Wojcieszkiem, to osobliwa wariacja na temat "W dół kolorowym wzgórzem". Podobne zdarzenia, ci sami bohaterowie. Dlaczego w spektaklu grasz zupełnie inną rolę niż w filmie?
P.B.: Bo Przemek chciał, żebym zagrał główną rolę. No i super - Rysiek z "Osobistego Jezusa" to postać, która - pozornie była przeciwko mojemu emploi. Z reguły bywam bowiem obsadzany w rolach takich strasznych kafarów, którzy ciągle mówią basem: „Ja pierdolę" albo: „Ja zabiję cię, kurwa" No i zabijają.
Ł.M.: A skąd pomysł, żeby robić teatralną wersję filmu? To bardzo rzadkie, dosyć osobliwe.
P.B.: Po sukcesie "Made in Poland" pojawiło się sakramentalne pytanie o drugi spektakl, który Przemek mógłby zrobić w Legnicy. Chwilę to trwało i kiedy w Wojcieszek przyniósł tekst "Osobistego Jezusa", okazało się, że to jest scenariusz filmu "W dół kolorowym wzgórzem" poszerzony o wątek Jezusa. Na dobrą sprawę dopiero wtedy zaczęła się długa i fascynująca praca nad tekstem. Rosła rola „osobistego Jezusa" zmniejszała się filmowego pierwowzoru.
Ł.M.: Domyślam się, że także rola Ryśka ewoluwała.
PB.:  Sporo. Wojcieszek pisze scenariusze tylko na maszynie...      
Ł.M.:  Takiej   poważnej  „maszynie do pisania"?
P.B.: No pewnie.
Ł.M.: Myślałem, że nikt już tego sprzętu nie używa.
PB.: Tylko wielcy pisarze. Na przykład Francis Scott Fitzgerald. No i tak dalej.
Ł.M.: Wiesław Myśliwski? Nie, on chyba ręcznie pisze.
P.B.: Na pewno z maszyny do pisania korzysta Przemysław Wojcieszek. Pisze dialogi, później je wycina, rozmieszcza, układa, w końcu przydziela aktorom.
Ł.M.: Mój tata też tak pisał! Zawsze z fioletową kalką. Czy Wojcieszek używa fioletowej kalki?
RB.: Mówię poważnie. Z kalką czy bez - nowe wersje "Osobistego Jezusa" przemieszczał, szatkował, wycinał, nalepiał na kartkę, dodawał nowe wątki, nowe sceny. I wszystko zmieniał. W ten sposób także moja rola się rozszerzała i komplikowała. To było bardzo ciekawe i twórcze doświadczenie.
Ł.M.: W "Osobistym Jezusie" Wojcieszek chyba po raz pierwszy tak serio dotknął problemu wiary.
P.B.: Ale na poziomie, powiedziałbym, raczej podstawowym. Nie są to na pewno "Biesy" Fiodora Dostojewskiego. To Przemek Wojcieszek to, co dzisiaj myśli na ten temat, jak widzi problem wiary. Bez żadnej pretensjonalnej ściemy. Mój bohater wraca z więzienia i opowiada wszystkim, że spotkał Jezusa, że to Jezus daje mu siłę, żeby walczył o dom, o dziewczynę.
Ł.M.: Duże wrażenie robi scena, kiedy Rysiek mówi, że nie rozumie, dlaczego - prywatny - Jezus do niego nie przyszedł. Jest w tym wyznaniu cynizm ateisty i żarliwość neokatechumena.
P.B.: Mówi: „Nie rozumiem, dlaczego on nigdy nie przyszedł do mnie... Wołałem go w dzień, w nocy, w gorączce i we śnie... A on nie przyszedł. Nie rozumiem tego. Wciąż wierzę... ale nie rozumiem"
Ł.M.: Mocne. Ale skąd w ogóle wziąłeś się w świecie Wojcieszka, w jego filmie? Domyślam się, że zobaczył cię w roli Benka Cygana w głośnej "Balladzie o Zakaczawiu" Jacka Głomba?
P.B.: W ogóle nie widział mnie wcześniej na scenie. Przyjechałem po prostu na zdjęcia próbne. Zresztą od razu doszło do nieporozumienia. Agencja prosiła mnie o przygotowanie roli Ryśka, którą zagrał Darek Majchrzak, a na miejscu okazało się, że mam próbować Tadka. Spróbowałem sceny z Darkiem, zaiskrzyło. Przemkowi też się spodobało.
Ł.M.: Jeżeli dobrze myślę o filmie "Wdół kolorowym wzgórzem", to także ze względu na twoją rolę - to zresztą do dzisiaj najgłębsza i najciekawsza pozycja filmowa w twojej karierze.
P.B.: Poza rolą Tadka propozycje, jakie dostaję w kinie i w telewizji, ograniczają się najczęściej do zagrania „Wuja Samo Zło" albo uzupełnienia tak zwanego szlachetnego drugiego planu.
Ł.M.: W filmach i przedstawieniach Wojcieszka podoba mi się ich muzyczność. Począwszy od tytułów, przez ścieżkę dźwiękową, na wspomnianym idolu Faziego - Krzysztofie Krawczyku - kończąc. To wszystko jest nośne i komunikatywne.
RB.: W ogóle mam wrażenie, że dla części najgłośniejszych dzisiaj nazwisk tak zwanego „nowego polskiego teatru" muzyka ma miała zawsze - cholerne znaczenie. Myślę tutaj o Przemku, Janku Klacie, może także Mai Kleczewskiej.
Ł.M.: Sądząc z jej spektakli - na pewno.
P.B.: Nie wiem, widziałem tylko jej Fedrę. Ale Kleczewska, Klata czy Przemek to są ludzie z pokolenia, dla którego
muzyka była wentylem wolności. W muzykę się uciekało, była najważniejsza. Depeche Modę, The Smiths czy, powiedzmy, Republika to było coś więcej niż ważne zespoły; także filozofia życia, styl bycia. Znam to z autopsji.
IM.: No ja też...
P.B.: Muzyka rockowa to był nasz wspólny kod porozumiewania się z ludźmi.
Ł.M.: To wszystko chyba definitywnie skończyło się na początku lat dziewięćdziesiątych. Za dużo teraz jest nazwisk, za dużo glamu, za mało ograniczeń.
P.B.: Wszystko się jakieś takie marne zrobiło, zmiękczone. Nie ma idoli. Dzisiaj z MP3 słuchałem sobie CocoRosie...
Ł.M.: Fajne? Dużo dobrego o nich słyszałem.
P.B.: No fajne, fajne, tylko jakby kompletnie pozbawione przekazu. Miałem wrażenie, że jest to muzyka, która ma być bardzo ładna, bardzo ambitna i bardzo out. Bo taki jest target, takie założenie. Kiedy przed wywiadem opowiadałeś mi o festiwalu w Gdyni, o tym naszym tanim snobizmie, natychmiast pomyślałem, że CocoRosie to właściwie podobny sznyt. Snobizm na zamówienie. Osobność wymyślona.
Ł.M.: A Antony and The Johnsons?
P.B.: On przynajmniej ma piękny głos.
Ł.M.: W miesięczniku muzycznym, z którym stale współpracuję jako „pan od filmu" co miesiąc jest drukowana lista przebojów. Ze zgrozą odkryłem niedawno, że nie kojarzę już żadnego nazwiska, żadnego zespołu. Straszny obciach.
P.B.: Mam to samo. Mam na iPodzie 30 giga muzyki, także dużo nowej muzy od znajomych. Słuchając, odnoszę deprymujące wrażenie, że to tylko powtórki. Poza odkryciami typu world musie nic z tych nowych rzeczy mnie nie bierze. Rock'nroll podobno umarł, a ja i tak najchętniej słucham The Beastie Boys, Iggyego Popa czy Davida Bowie.
Ł.M.: Przemek, ale dlaczego my nie rozmawiamy o Wojcieszku, tylko o muzyce? Teraz się zorientowałem.
P.B.: No właśnie, że rozmawiamy! Tylko okrężną drogą. Janek Klata, z którym niedawno pracowałem przy Transferze!...
Ł.M.: ...Stalin, bohater którego grasz w Transferze!, jest opętany Decades, kultowym numerem Joy Division.
PB.: Sam widzisz. Oni są przez to silni. Wiedzą, czego słuchali; wiedzą, czego chcą.
Ł.M.: Wojcieszek idzie w tym muzycznym szlaku bardzo daleko. Świadomie zapożycza tytuły. "Głośniej od bomb", "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię", "Zaśnij teraz w ogniu" czy "W dół kolorowym wzgórzem" to polskie tłumaczenia numerów The Smiths, Morrisseya, Ragę Against the Machinę czy Red House Painters. Z kolei "Osobisty Jezus" to przecież Personal Jesus, jeden z najważniejszych numerów w dyskografii Depeche Mode.
P.B.: A ja jestem „depeszem"! Wychowałem się na „Depeszach" Pamiętam, jak kumpel mi przywoził z zagranicy płyty analogowe DM i urządzaliśmy sobie nasze małe „Black Celebration" U mojego brata fascynacja DM poszła nawet głębiej. On ma synka Martina, na cześć Martina L. Gorea, chciał mu dać na imię David, od Gahana, ale żona się nie zgodziła. Jestem przekonany, że Wojcieszek też był zakręcony na punkcie Depeche Mode.
Ł.M.: Kultowa kapela.
P.B.: Zaczynali jako jeden z wielu popowych zespołów, ale później pięknie ewoluowali. Byli - są - coraz ciekawsi. Podobnie jak Przemek. Zdaję sobie sprawę, że to jednak pewien skrót myślowy, ale wydaje mi się, że Wojcieszek zawodowo cały czas muzycznie ewoluuje - zaczynał drapieżnie, neurotycznie od The Smiths, później byli „Depesze" Ciekawe, co nas czeka...
Ł.M.: Ma słuch na teatr?
P.B.: Pracując nad "Osobistym Jezusem", zdarzało się, że niektóre sceny trzeba było, już w trakcie prób, dopisywać, poszerzać. Wojcieszek robił to szybko i genialnie. Myślę, że ma słuch absolutny, jeśli chodzi o język, frazę. Ma muzyczny słuch skierowany na słowa.
Ł.M.: Bardzo ciekawe, że twój Rysiek w Osobistym Jezusie dzisiaj, ponad rok po premierze, jest oceniany dużo lepiej niż na początku. Zbierasz komplementy i kolejne nagrody - ostatnio na Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy.
P.B.: Bo premiera dla mnie zawsze jest tylko aktem narodzin. Jestem aktorem, który bardzo rzadko ma od razu pełną, gotową rolę. Przeciwnie, muszę się długo rozegrać, zobaczyć siebie w partnerach, żeby w końcu zebrać sumę tych wszystkich przemyśleń i intuicji i ulepić z tego wszystkiego postać. Zagrać.
Ł.M.: W teatrze Wojcieszka masz takie możliwości?
P.B.: "Osobisty Jezus" jest najlepszym przykładem. Zawsze czułem, że teatr to jednak coś bardzo szlachetnego. Cenny kruszec. Że powinien operować przenośnią. O rzeczach ważnych albo prozaicznych teatr ma opowiadać w sposób zmetaforyzowany Tymczasem Wojcieszek udowodnił, że ważne i piękne mogą być także proste historie.
Ł.M.: Opowiadane jeden do jednego.
P.B.: "Osobisty Jezus" to przecież bardzo banalna historia. Bohater wychodzi z więzienia, wraca do swojego rodzinnego domu, ale na miejscu okazuje się, że jego brat chajtnął się z opuszczoną na czas odsiadki dziewczyną, że dom - także mityczny - został właśnie sprzedany. Można powiedzieć: cest la vie. Filmowe zawiązanie akcji. Tymczasem w teatralnym świecie Wojcieszka udaje się do tego stopnia uprawdopodobnić wszystkie postacie, że widz ma wrażenie, iż to wszystko dzieje się naprawdę. Tutaj i teraz. Że upokorzenia, radości i smutki bohaterów są mu dobrze znane. Czuje, że kiedyś przecież sam też tak wracał bez celu. Bo chyba każdy wracał.
Ł.M.: Aktor jest wtedy lustrem?
P.B.: Bywa. Przemek daje nam z reguły taki materiał, na którym można budować prawdziwe postacie. Bohaterów, którzy potrafią wzruszać. Albo wywołują kontrowersje. Na tym polega siła jego teatru.
Ł.M.: W Ryśku i w pozostałych bohaterach "Osobistego Jezusa" jest prawda.
P.B.: Bo to także własny - osobisty - Jezus Przemysława Wojcieszka. Czasami w trakcie prób ktoś mówił, że Wojcieszek przesadza, że tak się przecież nikt nie zachowuje. Ale on ten wolimierski świat znał i tego świata potrafił bronić. A to, że "Made in Poland" czy "Osobisty Jezus" to nie jest jakaś wielka sztuka lub nie jest to sztuka przez duże „SZ" może nawet i lepiej?
Ł.M.: Ciekawe, że Wojcieszek najciekawszy bywa wtedy, kiedy pracuje poza wielkimi ośrodkami. Na przykład w Legnicy. Albo w Wałbrzychu.
P.B.: Bo tam odnajduje większe przyzwolenie dla swoich radykalnych niekiedy pomysłów. Aktorzy, którzy nie mają gęb znanych z telewizora, niewiele mają do stracenia. Nie boją się ryzykować z Przemkiem. Idą na całość. Nie zadają sobie pytań typu: „Czy ta rola nie zburzy mojego emploi, czy nie zagram przeciwko sobie?" Nie ma w nich cienia kunktatorstwa. A Przemek to czuje i docenia.
Ł.M.: Wojcieszek znalazł swoje prawdziwe powołanie w teatrze, jak myślisz?
P.B.: Na pewno. Ale ciekawi mnie także, co zrobi w kinie. Właśnie teraz po flircie z teatrem, po tej miłości.
Ł.M.: Będzie się zmieniał?
P.B.: Niektórzy uważają, że to, jakim on naprawdę jest reżyserem teatralnym, okaże się dopiero w momencie, kiedy sięgnie po klasykę. Jak zrobi Shakespeare'a. Nie wiem, nie sądzę. Przecież nie chodzi o to, żeby Wojcieszek robił Shakespeare'a. Niech on raczej wadzi się ze sobą, z własnymi historiami. I wyciąga z nich wnioski. Gramy teraz Osobistego Jezusa bardzo często, w różnych miejscach. Czasami dosyć dziwnych. Niedawno występowaliśmy w małej, prowincjonalnej miejscowości, w tamtejszym Domu Kultury. Przyszła cała śmietanka towarzyska. Na widowni, w pierwszym rzędzie, zobaczyłem nawet trzy zakonnice. W końcu przyszły na sztukę pod tytułem "Osobisty Jezus". No i wszystkich zamurowało. Przesłanie sztuki, te wszystkie straszne przekleństwa, okropne świństwa. Pierwsze dziesięć minut graliśmy jak do muru. Zamrożeni chłodem przyjęcia. Ale po kwadransie ten emocjonalny lód zaczął się z wolna kruszyć, pękać. Ktoś zaczął się śmiać, ktoś inny do niego dołączył. Wyłaniająca się ze spektaklu groteskowo przekrzywiona polska żałość znalazła kolejnego widza. Bo pod koniec przedstawienia byliśmy już wszyscy razem.
Ł.M.: Lubię przewrotne poczucie humoru Wojcieszka. Tę słabość rewindykatora Faziego z "Made in Poland" do Krawczyka...
P.B.: Ludzkie, zabawne, prawdopodobne.
Ł.M.: Jestem przekonany, że wielu spośród tych groźnych panów z sygnetami z namaszczeniem słucha sobie disco polo albo kocha Miecia Fogga.
P.B.: Zdzisławę Sośnicka.
Ł.M.: To tak jak ja! Ja też kocham Zdzisię.
P.B.: A ja nie. Przemek ma specyficzne poczucie humoru. Oryginalne, powiedziałbym. Myślę, że jego dowcip może być trudny dla ludzi, którzy siebie i życie traktują bardzo serio. Czuję także, że jego sadystyczny humor jest formą obrony przed światem.
Ł.M.: Bohaterowie sztuk Wojcieszka mają jego twarz?
P.B.: Nie można Przemka oddzielić od tego, co pisze. On jest we wszystkich swoich postaciach. W tych prostych i odważnych chłopakach z prowincji, którzy nie mają pretensji do bycia demiurgami. Chociaż pewnie bywa próżny...  Muszę go zapytać, czy nie chciałby być drugim Lupą czy Miśkiewiczem. Kurczę, tak sobie teraz pomyślałem. Wiesz, kogo Wojcieszek mi przypomina?
Ł.M.: No?
P.B.: Pamiętasz taki serial Znak orła7.
Ł.M.: Tak trochę.
P.B.: Gniewko, syn rybaka...
Ł.M.: Aha.
P.B.: Przemek to właśnie taki Gniewko. Myślę, że gdyby żył w czternastym wieku, byłby dorodnym wojem. Naprawdę tak go sobie wyobrażam - jako woja z plemienia Polan. Mieszkającego w borze, walczącego mężnie z najeźdźcami czy misiem. Z jednej strony barć do wyrobu miodu pitnego, z drugiej - białogłowa przy boku i dziecięta, które hasałyby z małymi mieczykami. Jak go znam, to na pewno by się w takiej rzeczywistości sprawdził.
Ł.M.: Temat na film, spektakl?
P.B.: No nie.

(Łukasz Maciejewski, „Gniewko syn rybaka”, Notatnik Teatralny nr 47/48 2008)