Drukuj
Legnica doczekała się Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego. "Miasto" wymyślił i organizuje Jacek Głomb, dyrektor Teatru im. Heleny Modrzejewskiej. Zaczną z „Łemkiem" 13 września o godz. 19.00 w sali byłego teatru varietes przy ulicy Kartuskiej, na Zakaczawiu - o sztuce z ruin i murach, które muszą oddychać pisze Leszek Pułka w Dzienniku.

Był 1997 rok. Na „Złego" pojechałem sobie na złość. Wrocławskie media nie chciały recenzji z prowincjonalnego teatrzyku. Pro­fesor Janusz Degler wzruszył ramionami, coś rzekł o desperatach. Bo Jacek Głomb od pierwszego sezonu pyskował przeciw władzy i czegoś chciał. Ponury brodacz o uśmiechu dziecka opowiadał o swoim teatrze, odmieniając słowo publiczność przez wszystkie przypadki. Publiczność i miasto. Miasto i ludzie

Szedłem bite pół godziny z plugawego dworca do fabrycznej hali przy Jagielloń­skiej. Tylko beton, kurz, twarde ławki, nagie instalacje. A przecież „Zły" mnie zdumiał. Żywioł inscenizacji. Najpierw publika ulicy przez wytłuczone szyby wga-piona w przedpremierową gorączkę. W trzaskanie drzwiczek aut. Potem spek­takl - żywiołowy, witalny: szalejące pości­gi dekawek, bandyckie porachunki, podczas których słyszałem chrzest gniecio­nych kości.

Pierwszy po spektaklu pociąg do Wrocła­wia odchodził około trzeciej w nocy. Sie­działem na twardej dworcowej ławce. Lu­dzie senni, zmęczeni odgrywali prywatne historie. Pociągali piwo z butelek. Bluzgali, pluli przed siebie. Pierwsze poczucie sy­metrii - teatru i życia.

Dwa lata później na,.Koriolana" czekałem pod dawnymi koszarami - z początku pru­skimi, potem przez pół wieku sowieckimi. Muzycy Kormoranów okutani baranicami przygrywali na płaskim dachu wartowni odartej z czerwonych gwiazd. Przed skle­pem - naprzeciwko - stali trzej młodzień­cy z butelkami piwa w dłoni. Wsłuchani w rytmiczną, agresywną muzykę Kormo­ranów, przecierając oczy od kłębów dymuz płonących ognisk, rytmicznie wznosili i opuszczali flaszki. Nasze codzienne świę­to trąbek - pomyślałem, patrząc na graffi­ti „Śmierć Marcjuszowi Kajusowi!" nieopo­dal nieco poszarzałego,,Nie kurit!" wysma­rowanego cyrylicą. Wśród dymu i płomie­ni wszedłem razem z bohaterami do wielkiego garażu. Tu lud rzymski pod­niósł bunt.

„Hamleta" zagrali w zrujnowanej sali teatralnej WDK „Balladę o Zakaczawiu" w starym kinie Kolejarz. „Szawła" w zde­zelowanym magazynie. Wreszcie kultowe „Madę In Poland" w opuszczonym pawilo­nie na Piekarach. - Zawsze pragnąłem teatru, którego sceną jest miasto - mówi Głomb, pomysłodawca Międzynarodowe­go Festiwalu Teatralnego. Uważa, że wy­starczy wejść w miejsce zapomniane przez ludzi i naznaczyć je za pomocą muzyki, światła, kostiumu, aby je odzyskać dla mieszkańców Legnicy.

Jego Legnica jest popękanym światem - bardzo niemieckim, trochę rosyjskim, niekiedy polskim, także żydowskim, ukra­ińskim i łemkowskim. Głomb spenetrował wiele ruin. Z upadłego miasta wydobywa świat wcześniejszy. - Kiedy wchodzę tam ze swoimi duchami, dzieją się kosmiczne historią jak w przygotowywanym na festi­wal „Łemku". Mury zaczynają oddychać - przekonuje.

Nie robi festiwalu dla krytyków z Warsza­wy. - Często to, co wyrażane publicznie,bywa iluzją, nieprawdą podkręcaną przez media. Ale przecież każdy interesuje się swoją przeszłością. W jakimś momencie życia staje się egoistą i zadaje bardzo kon­kretne pytania: kim był mój ojciec, dziad. W festiwal wpisał kontekst społeczny i to jest - jego zdaniem - ważniejsze od efek­tów artystycznych. - Jeśli uda się jedno, dwa z tych zapoznanych miejsc uratować, to będzie ważne. Sukces w świetle kamer nie może towarzyszyć codziennej nędzy.

Festiwalowe spektakle obejrzymy m.in. w hali magazynowej byłej Milany, w bun­krze sowieckim przy Chojnowskiej, w byłym Teatrze Letnim, w ruinach WDK i nieczynnych halach zakładów Hanka.

Aktorzy czasem wracają na scenę imienia Modrzejewskiej. Po głośnej w połowie lat 90. interpretacji „Armii", potem po „We­selu raz jeszcze" Pruchniewskiego oraz „Troi, mojej miłości" Eurypidesa poprosi­li Pawła Kamzę o współczesny tekst dra­matyczny. Miasto przyszło do teatru. - Jestem zaledwie współautorem - zapew­niał po premierze „Szpitalu Polonia". Kamza nie sprzedawał bajki o lekarzu Samary­taninie, śmiejąc się z przywar Polaków, opowiadał bolesne prawdy - podobnie jak przed laty wkinie Bareja ujawnił absurd codzienności. Sala oniemiała. Politycy nie zostali na bankiecie.

Czasem prowadzą publiczność na Pieka­ry. Pomiędzy bezwładnie porozrzucane betonowe pudła bloków i senne parkingi. W 2005 roku przed premierą „Madę In Poland" pytałem o drogę do teatru w pawilonie. W odpowiedzi słyszałem zakłopotane chrząknięcia. Dwa lata póź­niej dwóch nastolatków śmiało prowa­dziło mnie na „Dziady" Raczaka przez betonowy labirynt.

Spektakl Przemysława Wojcieszka zaczy­nał się na rampie przeładunkowej nieczyn­nego pawilonu spożywczego. Bohater wyłaniając się z mgły, ryczał ku oknom wieżowca pociętym telewizyjnym błęki­tem. Chłopak stalową rurą tłukł maski i da­chy samochodów. - Ty pojebie - dobiegło z góry. Teatr? Życie?

- Nie zamierzam stać się społecznikiem. Jestem pragmatykiem, dlatego robię teatr społeczny - przekonuje Głomb. Z ogniem w oku przypomina jedną z ma­gicznych postaci niezapomnianej .forto­wej opowieści". Na cienkiej nici losu zawi­sa egzystencja każdego miasta - podpo­wiadał w niej słowami Szekspira. Więc uparcie wspiera los. W życiu i teatrze miłość pozwala przetrwać, bo los płata figle tym, którzy nie kochają: demagogom wołającym o pomstę, światopoglądowym wydrwigroszom. Tylko zakochani zawsze zmartwychwstają.

Kiedy po premierze „Opowieści" wysze­dłem na ciemnawą Jagiellońską, za pleca­mi usłyszałem dzwonek roweru tubylca w stanie nieważkości. Do dziś uważam, że to był znak. Po jednej stronie rynku XLX-wieczne kamienice z cukierkowymi fasadami: cegła, gips, stiuki, fryzy. Po dru­giej komunistyczne imitacje architektury. W kawiarniach młodzi odgrywają spekta­kle własnej miłości. Wiatr targa plakaty festiwalu, abym nie zapomniał, że rozma­wialiśmy głównie o fikcji. W uszach wciąż słyszę słowa Jacka Głomba: „Mury muszą oddychać".

Zaczną z „Lemkiem" 13 września o godz. 19.00 w sali byłego teatru varietes przy ulicy Kartuskiej, na Zakaczawiu. Pierwszy pociąg do Wrocławia odchodzi o czwartej rano.

(Leszek Pułka, "Musty muszą oddychać", Dziennik - Kultura TV, 7.09.2007)