Drukuj

Artystom teatru z Legnicy udała się rzecz niezwykła. Pokazali, że wałkowany na wszystkie strony dramat Mickiewicza nadal ma siłę rażenia. Panie i Panowie, "Dziady" powstały z martwych! Nie było przydługich guseł, ani nużących aktorskich tyrad. Były za to ciary na plecach – przedstawienie pokazane na Scenie na Świebodzkim ocenia Mariola Szczyrba.

Na grobach płonęły jeszcze znicze po tegorocznych Zaduszkach, kiedy na Scenie na Świebodzkim rozpoczęło się święto Dziadów. Spektakl Teatru im. Modrzejewskiej w reżyserii Lecha Raczaka, wystawiany zazwyczaj na legnickim osiedlu Piekary, 2 listopada gościł we Wrocławiu. I choć wielbiciele tego przedstawienia bardziej zachwycali się magią blokowiska z Legnicy, na Świebodzkim również działy się rzeczy niezwykłe.

Reżyser pokazał "Dziady" Mickiewicza bez dłużyzn, egzaltacji i szkolnej poprawności. Ale również bez udziwnień. Wystarczyła długa, drewniana scena z surowych desek, niezłe aktorstwo (momentami może nazbyt ekspresyjne) i tekst, który był kwintesencją dzieła wieszcza. Raczak umiejętnie połączył wszystkie części "Dziadów", wybierając z Mickiewiczowskiego tortu to, co najlepsze (m.in. fragmenty "Ustępu").

Najbardziej urzekł mnie klimat spektaklu – transowy dance makabre spowity we mgle, niczym cmentarny koszmar o zmroku. Sugestywnie wspomagany pełną napięcia muzyką Lecha Jankowskiego. Prawdziwa noc żywych trupów, podczas której diabły nosiły koronkowe gorsety i kabaretki, a duchy zmarłych wiły się po scenie niczym w "Tańcu wampirów". Nie było przydługich guseł, ani nużących aktorskich tyrad. Były za to ciary na plecach.

Długa, zanurzona w ciemnościach scena stała się ringiem walki między siłami Dobra i Zła, by po chwili zmienić się w wybieg dla modelek i targowisko próżności. Duże wrażenie zrobiła scena z celi Gustawa-Konrada, który w "Dziadach" Raczaka cudownie się rozmnożył. Reżyser pokazał czterech młodych buntowników (granych przez Jakuba Kotyńskiego, Roberta Zawadzkiego, Dariusza Majchrzaka, Łukasza Węgrzynowskiego) zamiast jednego i dla kontrastu zestawił ich z piątym, starym i umęczonym Konradem (Lech Wołczyk). Bohaterowie Raczaka przy blasku metalowej lampy, jak na ubeckim przesłuchaniu, dawali wyraz swojemu buntowi. Momentami na granicy histerii, momentami na granicy szaleństwa. Podobnie było w scenach więziennych egzorcyzmów z księdzem Piotrem. Niemal zobaczyliśmy, jak z wijącego się ciała Konrada wyłazi szatańskie ścierwo.

Zespół legnickiego teatru udowodnił, że "Dziady", którymi często "katuje się" uczniów na lekcjach polskiego, nadal mają swoją moc. Reżyserowi zależało na młodej publiczności, dla której niegdysiejsi bohaterowie buntów i walk ulicznych są dziś łysiejącymi panami z piwnymi brzuchami, wylewającymi się zza paska ("Gdyby Adam Mickiewicz żył, to bym go własnoręcznie zamordował!" – napisał jeden z internautów, pod wpływem lektury "Dziadów").

Czy Lech Raczak zdobył nad młodymi rząd dusz? Obawiam się, że nie. Moim zdaniem, dla dzieci pokolenia Internetu i gier komputerowych tak podane słowa Mickiewicza mimo wszystko nadal pozostają muzealnym eksponatem. Na szczęście mocno odkurzonym. Dla mnie dzieło powstało z martwych. "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie?..."

(Mariola Szczyrba, „Dziady: Odkurzanie”, Kulturaonline.pl, 3.11.2007)