Drukuj

Katarzynie Dworak i Pawłowi Wolakowi udało się uniknąć mielizn medialnych komunikatów. Napisali i wyreżyserowali znakomitą rzecz, może nawet współczesną „Klątwę” – przypowieść o przeznaczeniu. Równie znakomicie poprowadzili swoich aktorów. Premierowy spektakl „Droga śliska od traw. Jak to diabeł wsią się przeszedł” omawia i recenzuje Leszek Pułka.


Wyspiański, gdyby żył, nie przystawałby w drzwiach, by spoglądać na weselników Rydla, lecz wrzucając „słit focie”, sprawdzał na „fejsie”, ile „lajków” ma impreza w Bronowicach. Katarzyna Dworak i Paweł Wolak postąpili przekornie. Zamknęli widzów w niewielkiej, kompletnie niezdigitalizowanej klatce sceny, byśmy prześnili makabryczną baśń – misteryjną w formie, metafizyczną niczym „A jak królem, a jak katem będziesz” Nowaka.

Baśń zdumiewająco nowoczesną, ważną społecznie niemal jak dysputa o linczu we Włodowie. I przejmującą, bo to dzieło sztuki wysokiej próby – w „Drodze śliskiej od traw” nie oglądamy minoderii gwiazd i narcyzmu reżysera, lecz grupę prostaczków. Pięknych i bestie, powołujących na oczach widzów świat do zawierzenia i potrafiących zdystansować się wobec niego w czasie scenicznych zdarzeń, by – nieustannie bawiąc się formą – powrócić z puentą pozostawiającą po stronie widza odpowiedź na traumę zła. Wrzącą od namiętności, skrzącą się – tak, tak! – dowcipem, lecz zaciskającą na gardle człowieka czarne łapy lęku.

Teatr reżysersko-aktorsko-autorskiego duetu Dworak / Wolak zachwyca od pierwszej minuty i od pierwszej minuty budzi wątpliwości. Nic tu nie jest pewne. Powaga moralitetu czy diabelska igraszka? Brudna, kulawa od przekleństw polszczyzna ludzi małych czy wieloznaczny język mrocznego thrillera? Skromna scenografia czy medialna zabawka – bo w końcu z wyświetlanych obrazów składa się materialny świat bohaterów.

Małgorzata Bulanda kilkoma szarymi belkami spięła przestrzeń wokół podestu z surowych desek. To sześcian magiczny, więc funkcjonalny. Belki są lękołapką gromady, słupami niemal obozowych latarni, ale i prawie-totemami. Bywa, że uderzone dłonią wydobywają dźwięki z ciszy i światło z mroku, jakby każda z postaci miała w sobie siłę ożywiania materii. Pewnie ma, skoro bohaterowie tak łatwo wchodzą do rzeki słowa i zdarzeń i z niej równie łatwo wychodzą.

Wielowątkowe, ciasno splecione sceny traumatycznej baśni o złym chłopie, co wraz z diabłem wodził wieś na pokuszenie, a srożąc się nadmiernie, zmusił pobratymców do zbrodni, autorzy udatnie podzielili na dwie substancje – pierwsza z nich to osobisty język postaci, barwne, zróżnicowane tematycznie i nastrojowo monologi i dialogi, którymi tkają niezwykle ekspresyjną opowiastkę o namiętnościach i katastrofach ludzkiego losu. Każdy tu mówi własnym językiem i każdy ma coś do powiedzenia.

Druga – to narracja, coś, co pewnie przypomniałoby wam cudowne w dawnym teatrze „mówienie na stronie” – jak u Moliera czy Fredry. Rodzaj odautorskiego czy – lepiej – „odpostaciowego” komentarza oglądanych zdarzeń, chłopskie „małe improwizacje” na temat losu. Opowieść ponad opowieścią. Gest w pewnym sensie boski, kreacyjny i artystycznie refleksyjny zarazem. Moralny, bo obracający wniwecz praktyki egzystencjalne bohaterów, i metateatralny – demaskujący sztuczność świata sceny. Ale ciekawy głównie dlatego, że w „Drodze…” nie skłaniający do jednoznacznych ocen bohaterów.

Prawda narracji wcale nie bywa prawdą dialogów. Jak w życiu. Doświadczany przez postacie i widzów świat-zaświat odcina od zascenium foliowa kurtyna-ekran, migocąc czarnymi, jakby postarzonymi krawędziami wyświetlanych niczym czeczotowskie makatki rysunków domostw i zabudowań tego swoiście polskiego Macondo. Chałupy, stodoły, cmentarz, kościół, rzeka. Niewiele tego. Reszta zdarza się tylko we wspomnieniach-wyrzeczeniach. Jest prosta klapa w podłodze przemieniana w razie potrzeby w ławeczkę, gdy trzeba pogadać. Jest zejście do piwniczki, z której Jasiek (Paweł Wolak) w finale wydobędzie słoje z ogórkami dla łaknącej, ciężarnej żony. Łańcuch, na końcu którego tkwi zaczarowany nóż palący dłoń mordercy żywym ogniem.

Na pozór niewiele. Ot, życie tyleż namiętne, co brutalne. I śmierć brutalna, bo zło powinno być ukarane. Jest wszakże i wyrafinowana muzyka Kormoranów. Osobny bohater wieczoru. Mocno korespondująca z wydarzeniami i emocjami. Liryczna w groteskowym stylu, gdy trzeba zaakcentować miłosne umizgi. Dramatyczna, kiedy narasta tempo zdarzeń i bohaterowie stawiają na szali swe życie. Zawsze jednak sugestywna, podpowiadająca niewyrażalne, bawiąca ucho uczestników zdarzeń.

Sama historia jest dość prosta. Przed świętami Bożego Narodzenia we wsi pojawia się Bogdan (Rafał Cieluch), polski maczo, który opuścił więzienie. Znęcający się nad rodziną dżolero epoki bez fury i komóry, wyraziście nadpobudliwy prostak, pewny swej brutalnej siły, a przecież – na co patrzymy przez dwie godziny – osobowość intrygująca. Urodzony morderca, na którego żadna władza, także własny umysł, nie ma siły. Przyjmuje go pod swój dach Jasiek. Z litości dla Marysi (Katarzyna Dworak), katowanej przez lata żony Bogdana.

Ale może nie tyle z litości, lecz by odsunąć w czasie konflikt, który wybuchnąć musi. Powrót pozornie skruszonego bandyty – jak to w realu bywa – niczego nie kończy. Zło jest chorobą, ale i namiętnością – podpowiadają autorzy. Bogdan rozrywa dopiero co zabliźnione rany. Przemienia miłość w paraliżujący lęk. Wywołuje w ludziach nienawiść, lęk, grozę, złość, wreszcie to, co najboleśniejsze – zło. Zresztą nie wiemy, Bogdan czy Diabeł (Grzegorz Wojdon), który potknąwszy się, przystanął we wsi na dany sobie znak – jak się zarzeka. Bo to ludzie zapraszają diabła do siebie, nie odwrotnie.

I chyba o tym jest ten spektakl. O tym, że jesteśmy tak bardzo podzieleni. Więc wystarczy, by ktoś czarowny tupnął, huknął, krzyknął, byśmy dali z siebie wykrzesać zło. A może wystarczy stać z boku, nie reagować, nie umieć rozmawiać z drugim człowiekiem, jak Ksiądz dobrodziej (Robert Gulaczyk), by wzniecić w sobie najniższe instynkty: przemoc, przyjemność sprawiania bólu, kłamstwo? Może nie ma sposobu, by mówić prawdę bez owijania w bawełnę, bez odsuwania trudnych decyzji?

Akcja pełna jest błyskotliwych obrazów. Wszystkie postacie kręcą diabelskiego młynka miłości i nienawiści zwodzone w słowach i czynach przez diabła-didżeja wsiowej dyskoteki bądź – w spowolnieniu – paraliżowane strachem przed brutalnością Bogdana. Oglądamy kukiełki i niemal szekspirowskich bohaterów pospołu. Smucimy się, spoglądając na poniewieraną przez Jaśka katoliczkę Sabinkę (Magda Biegańska) zakochaną w Jehowicie Pawełku (Albert Pyśk), ludzi wiary, którym ta wiara wcale nie pomaga żyć.

Chichoczemy, komentując pod nosem puste gesty księdza, dla którego najważniejszy jest popiskujący pilot do auta. Zanosimy się śmiechem, słuchając stojącej niemal na głowie Oli (Zuza Motorniuk) w oczekiwaniu, aż spłynie niezbyt szczodrze darowana przez męża sperma i opowiadającej błazeńskie story o poszukiwaniu Jaśkowego kutasika. Podziwiamy wirującego w zimnym szaleństwie Bogdana, alegoryzującego scenę podwójnego morderstwa Jehowitów. Razem z nim niemal admirujemy magiczny, lśniący nóż, którego nie może uwolnić z dłoni.

Ale równie często chcemy łkać, choćby słuchając mrożącego krew w żyłach monologu Maryśki. „Jego się nie boję – powiada o śmiertelnym związku z Bogdanem. – Jego znam. Wiem, kiedy uciec. Wiem kiedy uderzy. Was się boję, bo was nie znam” – skarży się. I w tym lęku przed nami współuczestniczy w zbrodni Bogdana, w mordowaniu Jaśka, który odkrył tajemnicę zbrodni na Jehowitach. Dlaczego to czyni? Dla świętego spokoju? Z powodu moralnego paraliżu? Ze zwierzęcego niemal strachu. Kapitalna scena!

Jak wiemy, lincz i zbrodnia bywa z Polsce tematem modnym. Katarzynie Dworak i Pawłowi Wolakowi udało się uniknąć mielizn medialnych komunikatów. Napisali i wyreżyserowali znakomitą rzecz, może nawet współczesną „Klątwę” – przypowieść o przeznaczeniu. Równie znakomicie poprowadzili swoich aktorów. Zebrali huczne oklaski. I tylko niepokój pozostał. Czy można wyjść z teatru i zapomnieć scenę, w której wiedziona intuicją Matka (Joanna Gonschorek) z trudem odrywając kolana od matki-ziemi, ratuje Jaśka przed okrutną śmiercią wisielca?

Dalibyśmy z siebie aż tyle wysiłku? Czy my mamy odwagę protestować? Czy warto zapamiętać wstrząsającą opowieść o śmierci Bogdana w nurtach rzeki, któremu gromada po prostu nie pozwala wyjść na brzeg. Nasi bliźni – mordercy czy sprawiedliwi? Zabójczo obojętna woda, odegrana przez rozwichrzone pasy folii, tnie ostrym powiewem nasze twarze. Zamieramy w ciszy.

„Podczas powodzi ludzie są jacyś inni, lepsi” – zamyka baśń Jasiek, wspominając los gromady. Burzliwe oklaski. Wychodzimy z teatru. Dojeżdżamy do Wrocławia. W Odrze niemal nie widać wody. Jakiś znak?

(Leszek Pułka, „Urodzony morderca”, www.teatralny.pl, 23.12.2013)