Drukuj

Jakże miłym dla oka doświadczeniem było ponowne ujrzenie legnickiego teatru w sztuce, dla której osnowę scenograficzną stanowiła przestrzeń poprzemysłowa, tym razem w postaci starej zajezdni tramwajowej. Premiera najnowszego dzieła Jacka Głomba, wskrzeszająca jedno z najsłynniejszych dramatów szekspirowskich, zamiast włoskim madrygałem, zaintonowała swój sukces żywiołowym taktem charlestona. Recenzja Anny Kołodziejskiej.

"Kochankowie z Werony" to inicjatywa interteatralna, rozgrywająca się na dwóch biegunach naszego kraju, północnym - w Gdańsku i południowym, na scenie macierzystej w Legnicy. Inicjatorem pierwszej prezentacji nad Motławą w ramach obchodów 447. urodzin Williama Szekspira była Fundacja Theatrum Gedanense i Gdański Teatr Szekspirowski. Nad brzegami Kaczawy legniczanie będą mogli zobaczyć premierę spektaklu dopiero 20 maja.

Sztukę Jacka Głomba wyróżnia niemal wszystko: sposób interpretacji, zamysł scenograficzny, oprawa muzyczna, gra aktorska, na swoistej inicjatywie społecznej kończąc, która w głównej mierze zasadza się na aktywizacji ludzi z zewnątrz - udziale statystów-mieszkańców peryferii miejskich (gdańskiego Dolnego Miasta i legnickiego Nowego Świata), w których wystawiane są przedstawienia.

Scenariusz, choć tekstem dramatycznym odbiega nieco od pierwowzoru "Romea i Julii" (w jego tkankę przetransponowano cytaty z innych dzieł angielskiego dramaturga), nie jest jego całkowitą reinterpretacją. W warstwie stylistycznej bowiem nie obcujemy z uwspółcześnioną frazeologią, zwrotami i wyrażeniami "z szekspirowskiej teki", które uległyby umyślnej modyfikacji. Szekspir, dzięki Bogu i reżyserowi, pozostaje Szekspirem, zmieniają się natomiast realia czasowe.

Szesnastowieczna Werona ustępuje jej współczesnemu obliczu z lat 20. minionego wieku, dusznego od dymu cygaretek palonych w fifkach przez prowokacyjne flappers, epatującego seksualną swobodą i dekadencko-bohemicznym stylem bycia społeczeństwa stojącego na progu rodzącej się ideologii faszyzmu i wydarzeń, które ze sobą niosła. Przeciwwagą dla całej tej kołowacizny intryg, rozwiązłości, mętnych wartości jest prawdziwa, niewinna miłość Julii i Romea, który, notabene, przeżywa swoją prywatną metanoję. Dzięki czystemu uczuciu, z niegardzącego kobiecymi wdziękami macho i lekkoducha przemienia się w mężczyznę, który gotów jest oddać życie za swoją ukochaną.

W każdą cząstkę spektaklu wpisana jest dychotomia. Polaryzują się tu nie tylko postawy dwóch skłóconych ze sobą rodów, ale ich światopoglądy, sposób doświadczania otaczającej rzeczywistości. Capuletti - ze wspomnianym synkopowym rytmem popularnego wówczas tańca - są liberalni, nowocześni, świeccy. Familia Montekich z kolei to konglomerat konserwatywnych i ortodoksyjnych katolików śpiewających pieśni religijne i neapolitańskie piosnki miłosne z tenorem wywoływanym przez gramofonową igłę w tle. Nowość kontra tradycja odnajduje wspólny język tylko w jednym - obopólnym zepsuciu i demoralizacji rodzin.

Dwudzielność dostrzeżemy ponadto, gdy wyjdziemy poza ramy sceny w kuluary rzeczywistości pozateatralnej. Czyż idea przedstawienia "Kochanków z Werony" w dwóch różnych punktach na mapie Polski nie jest formą zaakcentowania naszego wewnątrznarodowego zróżnicowania? Polskę pędzących naprzód, ale depczących tradycję Capulettich i zaściankowych, wciąż patrzących w przeszłość Montekich?

Dzięki możliwościom, jakie dała Małgorzacie Bulandzie - twórczyni scenografii - przestrzeń starej zajezdni, widownia miała okazję obcować z artystami na różnych poziomach scenicznych. Na dole znajdowały się dekoracje naśladujące zabudowę miejskiego placu kawiarnianego, którego strategicznymi elementami były okna z drewnianymi okiennicami. Te, niczym małe kurtyny, figurowały jako wyzwalacze akcji symultanicznej dziejącej się wewnątrz mieszkań, równorzędnej do tej rozgrywającej się na scenie głównej.

Ten sam schemat powoływania do istnienia dwóch płaszczyzn czasowo-przestrzennych osiągnięty został dzięki drugiemu poziomowi sceny - balkonowi. Tam pojawiły się epizody związane z akcją poza Weroną (banicja Romea, uwięzienie ojca Laurentego) oraz ta kluczowa dla całości dramatu, przedstawiająca samobójczą śmierć kochanków. Na długie chwile to, co publiczność zobaczyła na górze, zmieniła się w jeden wielki katafalk, na którym spoczęli ci, którym nie dane było dzielić się uczuciem w mrocznych czasach nadchodzącego zła w szeregach brązowych koszul.

Niezwykle sugestywna scena epilogowa, podczas której zakonnik zostaje stracony, a reszta miasta staje po stronie frakcji Mussoliniego centralizuje się wokół postaci Parysa i księżnej. Ta, podobnie jak jej krewny, odziana w oficerki i czarny strój, sztywna i wyniosła, na wózku inwalidzkim niczym dürrenmattowska Klara Zachanassian, stała się władczynią dusz i sumień swych zastraszonych i uległych poddanych. Tam bowiem, gdzie jałowieją wszelkie wartości, nie ma miejsca dla miłości.

W "Kochankach z Werony" olbrzymią rolę odgrywa oprawa muzyczna i ruch sceniczny. Jak już wspomniałam, rodzaj słuchanej przez bohaterów muzyki decyduje o ich profilu osobowości. Frywolne takty czy też rzewne pieśni częstokroć stają się ekwiwalentem replik dialogowych postaci, mówią o ich nastrojach, uczuciach, potrzebach. Autonomizuje się muzyka, a ponadto i taniec, który wyraża ducha epoki, wyzwolonego dwudziestolecia zachłyśniętego wolnością i swobodami. Współpraca artystów z cenionym i utalentowanym tancerzem, współzałożycielem Teatru von Bzdülow - Leszkiem Bzdylem zrodziła fenomenalną choreografię, którą możemy podziwiać zwłaszcza w scenie zbiorowego tańca na balu u Capullettich.

W przypadku sztuki Głomba trudno mówić o najmocniejszym jego ogniwie. Przyczyna? Każdy jego element jest w pełni dopracowany i silnie akcentuje potężny wkład pracy twórczej. Przeurocza w roli bufetowej i córki wojewody w "Fotografiach" Pawła Kamzy Zuza Motorniuk tym razem dała poznać się z zupełnie innej strony. Jako Viola, kochanka Parysa, przejmująco zagrała zrozpaczoną, pełną gorzkiej miłości odtrąconą kobietę. Ewa Galusińska zaintrygowała rolą Beatrycze, natomiast swoją kreacją Merkucia, Bartosz Bulanda zrewaloryzował całkowicie jednostronne dotąd postrzegane oblicze swego bohatera.

Bardzo pozytywnym akcentem była rzecz jasna obecność miejscowych statystów, którzy nie tylko wypełnili swego rodzaju lukę sceniczną (dzięki nim Werona stała się prawdziwym miastem, nie jedynie sceną dramatu dwojga ludzi), ale ponadto wnieśli wiele ciepła i serdeczności w zimne przestrzeni zajezdni.

Jak niegdyś, gdy w Łaźni Łańcuszkowej w byłej kopalni w Zabrzu legniccy artyści zachwycili publiczność znakomitą adaptacją opowiadań Janusza Andermana, tak teraz w Gdańsku, przy asyście jego mieszkańców, na długo nie dadzą o sobie zapomnieć. "Kochankom z Werony" wróżę długi żywot na teatralnym afiszu.

(Anna Kołodziejska, „Miłość w rytmie charlestona w postindustrialnym tle”, www.teatralia.com.pl, 9.05.2011)