Drukuj

Jesteśmy już po premierze „Czasu terroru” w legnickim teatrze, sztuki zrealizowanej na podstawie „Róży” Żeromskiego. Co intuicja podpowiadała Raczakowi, by sięgnąć po ten antydramat? Nie wiem, ale namawiam Państwa do spotkania z jednym z najważniejszych przedstawień w historii polskiego teatru. Nigdy nie użyłem jeszcze takiego zwrotu – zauważa i ocenia Krzysztof Kucharski.

Przed spektaklem reżyser Lech Raczak krążył wśród widzów z czerwonym tulipanem w butonierce. Chyba na wszelki wypadek, gdyby ktoś nie wiedział, że nie będzie to dokładnie „Róża” podpisana do druku przez Józefa Katerlę (pseudonim Stefana Żeromskiego) w roku 1909. „Czas terroru” w legnickim teatrze został jedynie oparty na motywach „Róży”. Utworu, który nie ma najwyższych notowań wśród ludzi teatru.

Archiwum i wortal stołecznego Instytutu Raszewskiego podpowiada, że przez sto jeden lat dramat niesceniczny Żeromskiego był wystawiony „aż” dziewięć razy, czyli średnio w zaokrągleniu raz na dziesięciolecie. Trzeba by szaleńcem, żeby się za to brać, albo mieć coś istotnego do powiedzenia, żeby tę żabę przełknąć i strawić.

Pierwszy sięgnął po nią sam Leon Schiller, nad tekstem pracował Wilam Horzyca, scenografię zaprojektowali bracia Pronaszkowie, zagrały takie gwiazdy jak Irena Solska, Karol Adwentowicz, Jan Kurnakowski, czy Aleksander Zelwerowicz – dziś patron stołecznej Akademii Teatralnej. To był rok 1926, dwa miesiące przed zamachem majowym Piłsudskiego. W latach, o których opowiada „Róża” późniejszy marszałek był bojowcem.

Na Dolnym Śląsku manifest polityczny pisarza i społecznika pojawił się dopiero w roku 1968. Też „dziwne i przypadkowe” – dwa miesiące przed wypadkami marcowymi. „Różę” według własnego scenariusza wystawił Andrzej Witkowski, twórca artystycznej rangi Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Czarowica grał Edward Lubaszenko, a Bogusław Kierc – Zagozdę. Byłem na tym przedstawieniu. Witkowski wadził się definicją patriotyzmu i jej granicami.

Następną przymiarką, którą oglądałem w podziemiach zamku Książ była „Róża” wałbrzyskiej sceny wyreżyserowana przez Aleksandra Strokowskiego, ale mocno podparta „Wyzwoleniem” Wyspiańskiego i budująca nasze romantyczne uniesienia, siłę wiary w ojczyznę. Brzmi to bardzo patetycznie, ale Żeromski napisał, to co napisał w trosce o Polskę. Inna sprawa, że może nie napisał tego najlepiej, ale za to prosto z serca.

Lech Raczak, reżyser, który nie sięga nigdy po łatwe tematy, choć ciągle obiecuje, że kiedyś zrobi komedię, niesceniczny dramat autora „Dziejów grzechu” potraktował jak pointę swojego rewolucyjnego tryptyku. Wcześniej na legnickiej scenie pokazał „Dziady” i „Marat – Sade”. Co go skusiło, by teraz sięgnąć po ten antydramat? Nie wiem, ale namawiam Państwa do spotkania z jednym z najważniejszych przedstawień w historii polskiego teatru. Nigdy nie użyłem jeszcze takiego zwrotu.

Nie boję się tego sformułowania, bo każdy, nie tylko wyrafinowany widz, doceni artystyczną precyzję scenografii Bohdana Cieślaka, styl kostiumów Ajki Wodeckiej, klimatyczną muzykę Jacka Hałasa i wreszcie cały zespół aktorski, który żyje w tym spektaklu jak agresywne społeczeństwo szczurów, broniących swojego terytorium.

Siadamy przed kratami, a wita nas śpiew, gdzieś zza więziennych murów, opowiadający niczym grecki aojda dramatyczną historię. Potem pojawia się kobieta w łachmanach nazywana Szaloną (znakomita w całym przedstawieniu Katarzyna Dworak) i dalej wyśpiewuje jak Homer opowieści o bohaterach, którzy zadyndali na stryczku albo zginęli od kul bojowców. Za moment na naszych oczach odbywa się pierwsza egzekucja. Patrioci z hasłem na ustach „Niech żyje Polska” zabijają zdrajcę, który ledwo zdążył nam się przedstawić.

To Anzelm, wyluzowany i cyniczny w każdej kwestii Rafał Cieluch, czarny charakter tego teatralnego przedsięwzięcia. Zdeklarowany zdrajca zafascynowany swoim wyborem między stryczkiem a pełnym mieszkiem, będzie na naszych oczach ginął parę razy, bo to jest jego opowieść o życiu, śmierci i wyborach między nimi.

Trochę później poznamy protagonistę – Jana Czarowica – natchnionego romantyka przypominającego uwznioślonych bohaterów Mickiewicza i Słowackiego. Najtrudniejszą postać bez jednego fałszu zagrał Paweł Palcat. To wielka sztuka, bo idee Czarowica brzmią dziś jak śmieszne, piękne mrzonki i trudno w nie uwierzyć.

Ci dwaj panowie oraz ich współtowarzysze i przyjaciele należeli do najbardziej radykalnego, zbrojnego ramienia Polskiej Partii Socjalistycznej. Zabijając zaborców walczyli o Polskę. To nie fikcja literacka. Tak walczyło tysiące Polaków o wolność swojej ojczyzny. Oni wymierzali sprawiedliwość, dziś są bohaterami narodowymi.

A kim są afgańscy talibowie ostrzeliwujący polskie opancerzone pojazdy w ich ojczyźnie? Terrorystami. Dla Rosjan wtedy bojowcy też byli terrorystami i bandytami. Podobnie jak nasz ruch oporu w II wojnie światowej dla Niemców. Czy Jerzy Passendorfer gloryfikując w swoim filmie w roku 1958 zamach na Kutscherę opowiadał się za terroryzmem?  Czy ktoś wyszedł z tego przedstawienia z przekonaniem, że nasz terroryzm był szlachetniejszy od tego, z którym wspólnie z wieloma krajami walczymy? Takich bardzo poważnych tematów do rozmów to znakomicie teatralnie zrealizowane przedstawienie podsuwa kilka. Są bolesne dla naszej polskiej mentalności.

Spektakl Raczaka zadaje także bardzo pryncypialne i okrutne pytania dzisiejszej rzeczywistości politycznej. Bo pyta: jakim jesteśmy narodem? Czy potrafimy działać razem dla Polski? „Koń jaki jest każdy widzi”, że posłużę się cytatem z przepysznej encyklopedii księdza Chmielowskiego.

Nareszcie coś mądrego obejrzałem w teatrze.

(Krzysztof Kucharski, „Czy bojowiec to terrorysta?”, Polska Gazeta Wrocławska, 5.05.2010)