Drukuj

Układ nerwowy zostaje poddany poważnej próbie. Ostatecznie ważny jest jednak bilans emocji, który w przedstawieniach Jacka Głomba zazwyczaj przechyla się w stronę uczuć ciepłych i pozytywnych. A widz po wyjściu z teatralnej sali zastanawia się  – dlaczego ma tak pogodny nastrój, skoro Paweł nie żyje, Druzylla została sama, a Rufus dalej będzie prześladował chrześcijan? O „Szawle” Roberta Urbańskiego w reżyserii Jacka Głomba wystawionym na legnickiej Scenie na Piekarach pisze Katarzyna Knychalska.



Po co opowiadać dziś o Szawle? W jakim celu sięga się we współczesnym teatrze po Biblię? W najgorszym przypadku dla pustego skandalu, który nawet w zlaicyzowanym społeczeństwie wciąż łatwo wywołać ostro atakując czy niesmacznie profanując sacrum. Albo wręcz przeciwnie – by uczynić ze spektaklu artystyczną katechezę i zjadaczy chleba w aniołów przerobić. Można też, zachowując neutralny światopogląd, dostrzec w Biblii źródło wszelkich „wielkich” tematów – miłości, nadziei, szeroko rozumianej wiary czy cierpienia.  Ostatnią  możliwość wybrał Jacek Głomb, reżyser napisanego przez Roberta Urbańskiego „Szawła”.
    
Na placu przed opuszczonym pawilonem handlowym pali się ognisko. Powoli otacza je krąg zmarzniętych widzów. Z okien pobliskich wieżowców wychylają się zaciekawieni mieszkańcy.  Słychać muzykę. Po betonowych schodkach na plac zbiega kilka  kobiet, opatulonych chustami jak Maryja w bożonarodzeniowej szopce. W ramionach trzymają wiązki drewna. Rozbrzmiewa entuzjastyczne: „Śpiewajmy Bogu, który dał nam życie, grajmy na chwałę Stworzyciela świata”.

Z tego miejsca za chwilę do Damaszku wyruszy prześladowca chrześcijan - Szaweł z Tarsu. Za nim podąży grupa widzów, którzy po takim prologu spodziewać się mogą biblijnego misterium z całym wachlarzem sakralnych środków. Zamiast izby pierwszych chrześcijan zobaczą jednak wyłożony gazetami squat, a zamiast mistycznej rozprawy o Bogu – historię o ludziach.  

Sala, do której widzowie podążają za Szawłem to, na pierwszy rzut oka, śmietnisko zarzucone gazetami, kartonami i butelkami. Po dwóch stronach wąskiego pomieszczenia, na wyciągnięcie ręki aktorów stoją ławki dla publiczności. Wydawać by się mogło, że słowa „Hymnu o miłości” zabrzmią tu wznioślej dzięki kontrastowi ze zdegradowanym wnętrzem. Ale nie - brzmią pełniej właśnie dlatego, że z przestrzenią harmonizują.

Scenografia „Szawła” (Małgorzata Bulanda) jest czymś więcej, niż ciekawym pomysłem na uwspółcześnienie uniwersalnych tematów. Najprościej powiedzieć – jest piękna! Oświetlona przez dworcowe, okratowane lampy na ścianach i potężne dzwony reflektorów zwisające z sufitu. Na wyłożonej gazetami scenie gdzieniegdzie porozstawiano rekwizyty: skrzynki - w nich butelki z zielonego szkła, drewniana drabina obok drzwi prowadzących do przedsionka, beczka, wózek na złom z pięknym, starym fotelem... Do scenografii idealnie dobrano stroje aktorów, które łączą wysłużoną odzież bezdomnych z elementami młodzieżowej mody. Artystycznie zakomponowane ubóstwo – tak magiczne, że chce się wyciągnąć aparat i robić zdjęcia.     

Przemiana nie przychodzi z nieba

„Teatr jest dla tych, którym nie wystarcza Kościół” mówił Osterwa. Coś więcej niż Kościół powołano do życia w osiedlowym baraku. Połączenie tekstu Urbańskiego, opartego na wątkach biblijnych z wyczarowaną rzeczywistością squatu pozwala mówić o duchowości w sposób szczególny – rezygnując z mistyki na rzecz języka emocji. W opowieści przesunięto punkt ciężkości z postaci  Szawła na wspólnotę, która powstaje dzięki jego charyzmie. Widzowie nie słyszą słów Pana: „Szawle, Szawle dlaczego mnie prześladujesz?”, nie są świadkami cudownego oświecenia.

Główny bohater od początku do końca pozostaje energetyczną osobowością. Przemysławowi Bluszczowi (jego odtwórcy) do uduchowionego apostoła bliżej już chyba w „Osobistym Jezusie” Wojcieszka. Tu jest pewnym siebie liderem, który potrafi zjednoczyć patologiczne środowisko wokół wspólnej idei. Rezygnacja z czarno-białego podziału na złego Szawła i dobrego Pawła w konsekwencji stanowi także rezygnację z traktowania jego historii w kategoriach sacrum.

Ważniejsze od duchowej przemiany stają się idee zawarte w Listach i głoszone przez Apostoła Narodów podczas soboru jerozolimskiego. To nie Szaweł lecz Barnaba (Paweł Wolak) jest tu „nawróconym” – nie za sprawą boskiej interwencji, ale dzięki sile uczuć. Biblijna walka dobra ze złem została w przedstawieniu zastąpiona walką ludzkich uczuć – silniejszych ze słabszymi. Zazdrość Barnaby o zakochaną w Pawle Druzyllę (Katarzyna Dworak) przegrywa z  wiarą i troską o wspólnotę. Barnaba sam wypracowuje w sobie przemianę - nikt nie zsyła mu jej z nieba.

Gdzie dwaj albo trzej zebrani w imię moje

Bóg nie pozostaje więc oddalonym Sprawcą, ale objawia się wśród „braci najmniejszych”, tych odrzuconych - na poziomie dramatu za sprawą wiary w  boską proweniencję Chrystusa,  w przedstawieniu - przez przynależność do społecznego marginesu. Jacek Głomb przedstawia ich w charakterystyczny dla siebie sposób – odmitologizowując i wplątując w sieć elementarnych emocji.  Pierwsi chrześcijanie przede wszystkim wyzbyci są patosu – podchodzą do zasad wiary z dystansem większym, niż niejeden współczesny wyznawca. Cud przemiany wody w wino, do którego namawiają Pawła bardziej potrzebny im, by zdobyć kolejną butelkę alkoholu, niż by uwierzyć. Zakrapianym imprezom towarzyszą wyśpiewywane z radością wersety Pisma Świętego. Święty Piotr (przezabawny Bogdan Grzeszczak) to daleki od chrześcijańskiego ideału szef osiedlowej bandy, zazdrośnie strzegący swojej pozycji. Barnaba – zazdrośnik, do chwili śmierci Pawła przedkładający własne urazy nad dobro wspólnoty. Wszyscy bardzo prawdziwi – zabawni i słabi, ale też głęboko kochający.

Miłość staje się motywem przewodnim przedstawienia – wspominana we wciąż powracających słowach „Listu do Koryntian” i objawiająca się we wszystkim możliwych formach – ziemskiej namiętności Druzylli, opiekuńczego uczucia jej matki (Anita Poddębniak), ufnego zauroczenia Tymoteusza (Łukasz Węgrzynowski) czy wreszcie poświęcenia Pawła. Miłość, związana z nią nadzieja i postulat równości wobec wiary – to czynniki cementujące wspólnotę, powołaną do życia przez Apostoła Narodów.

Wspólnota ta nie ogranicza się do wąskiego przesmyku sceny – zostaje konsekwentnie rozszerzana na widzów - od początku przedstawienia, aż po końcowe brawa. Aktorzy mieszają się z publicznością już na placu przed budynkiem, w którym toczyć się będzie akcja. Niepostrzeżenie siadają w ławkach na widowni. Szukają kontaktu, zwracając się do widzów, namawiając ich do reakcji. W działaniach tych prym wiedzie Rufus (genialny Janusz Chabior), rzymski legionista w stroju współczesnego ochroniarza, który przesłuchuje publiczność zebraną na „nielegalnym zgromadzeniu”.  

Najpełniej jednak odczuwa się to współbycie podczas obrad dotyczących miejscem pogan w Kościele. Aktorzy siadają tak, by stworzyć z widzami półkrąg, zwrócony w stronę przywódcy – apostoła Piotra. Radzą nad sprawą obecnych. Widzowie są tymi, których broni się przed hegemonią Mojżeszowego Prawa, lub  namawia do jego przestrzegania. Wszyscy stłoczeni w ciasnej przestrzeni, dosłownie ocierający o siebie nawzajem, przekazujący sobie energię słów i ciał. Jedna z chwil, w których czuje się, że przekroczenie granic teatralnej fikcji jest możliwe.

Jest jeszcze wspólnota aktorskiego zespołu, dopełniająca dwie pozostałe (te na poziomie tekstu i wydarzenia teatralnego). Zgrana, dynamiczna, potrafiąca budować opowieść na wszystkich rejestrach emocji. Zespół, w którym trudno wyróżniać lub skupiać się na jednostce, bo ma się wrażenie, że bez jednej, epizodycznej nawet roli, to idealnie nastrojone teatralne ciało już by tak nie zagrało.
    
Kakofonia emocji

Historie oparte na motywach religijnych, budowane są zazwyczaj na jednej, wzniosłej nucie. Legnicki zespół nie obiera jednak strategii spokojnego i konsekwentnego wytwarzania nastroju – wręcz przeciwnie, woli rozstrój. Sceny wywołujące śmiech z zawrotną prędkością mieszają się z tymi, zmuszającymi do namysłu czy wzruszenia. Agresja Rufusa, namiętność Pawła i Druzylli, radośnie wyśpiewane słowa o miłości - widz jest zasypany gradem pojedynczych emocji, ale w żadnym ze stanów nie pozostawia się go na dłużej. A wszystko dodatkowo przeplatają wyciszające zmysły motywy muzyczne (Lech Jankowski), odgrywane na żywo przez przemierzające scenę trio.

Układ nerwowy zostaje poddany poważnej próbie. Ostatecznie ważny jest jednak bilans emocji, który w przedstawieniach Jacka Głomba zazwyczaj przechyla się w stronę uczuć ciepłych i pozytywnych. A widz po wyjściu z teatralnej sali zastanawia się  – dlaczego ma tak pogodny nastrój, skoro Paweł nie żyje, Druzylla została sama, a Rufus dalej będzie prześladował chrześcijan?

Katarzyna Knychalska, Fundacja Teatr Nie-Taki