Drukuj

„Marat/Sade" brzmi jak marka lanserskich ciuchów. I taki jest spektakl Lecha Raczaka - efektowny, lecz pusty jak materia opinająca kadłub manekina. To nie rozmowa o przebrzmiałych ideach zachwyca w spektaklu, lecz jego zmysłowość. Świetne kostiumy i wyrazi­stość postaci. Wrzące pod makijażem akto­rów mięśnie i emocje. Dudnienie krwi, które słychać, podobnie jak oddechy widzów – najnowszy spektakl legnickiego teatru ocenia Leszek Pułka i daje mu cztery gwiazdki (dobry).

Dramat Petera Weissa, w oryginale (i w pod­tytule inscenizacji w legnickim Teatrze Modrzejewskiej) „Męczeństwo i śmierć Jeana Paula Marata przedstawione przez zespól aktorski przytułku w Charenton pod kierunkiem pana de Sade", Raczak przepoczwarzył w czarujący wizjami grand guignol. Ekstatyczny, ale zaskakująco błahy.

Marat (Rafał Cieluch), jeden z liderów wielkiego społecznego buntu, siedzi w chłodnej kąpieli, łagodząc rozpaloną egze­mą skórę. Bezradny jak dziecko powtarza: lud. Powtarza: cierpienie. De Sade (Paweł Wolak) sączy z namysłem: ja. Zaklina cynicznie: wierzę tylko w samego siebie. Pomiędzy nimi, w roku 1808, krążą pacjenci szpitala dla obłąkanych - ich aktorzy, współpacjenci, byli bohaterowie rewolucji, która zdradziła wszystkich. Herosów i pariasów.

Świat liże rany. Napoleon zrekonstruował dawny porządek. Krwawy terror unicestwił najaktywniejszych. Opornych wchłonęły więzienia, przytułki i szpitale. Władza - ar­mia - biurokracja - lud. Sen o braterstwie, wolności i równości prześnił się. Pozostały pytania i łaźnia do hydroterapii zamienio­na w scenę teatrzyku przez szaleńców.

Oglądamy breueghlowski spektakl. Przeci­skamy się do krzeseł pomiędzy postaciami okutanymi w lachy z epoki Robespierre'a, Dantona i Marata. Siadamy na scenie, na piętrzących się krzesełkach. Niemal osacza­my bohaterów. Widownia to okrągła łazien­na przestrzeń naznaczona słupami pryszni­ców sterczących nad świetlikami podłogi niczym paryskie latarnie-szubienice, na któ­rych lud wieszał arystokratów. I jeszcze ławeczka z boku. Z niej obserwuje insceniza­cję sztuki markiza de Sade dyrektor przy­tułku. Siedzi wyfrakowany obok szykownej żony i drżącej z przerażenia córki.

Teatr w teatrze zawiązuje Wywoływacz (świetna rola Tadeusza Ratuszniaka) - brat łata, może wiejski zapiewajło, któremu los zdarzył prowadzenie tego misterium. Oto słyszymy zaczyn opowieści o społeczeń­stwie, które rewolucja ogryzła do kości z wiary, z marzeń. Widzimy - bardzo naturalistyczne - zachowania załogi tej łaziennej tratwy szaleńców unoszonej ku wyspie pomyślnej terapii. Wyspie kłamstwa i hipo­kryzji - dopowiada zza kulis Weiss.

Zdrada ideałów rewolucji daje skutki nie­zwykłe. Budzi pogardę władzy, brutalny ucisk pielęgniarzy, brak nadziei wśród cho­rych. Zło. Spór Marata, trybuna ludowego, z libertynem i egoistą de Sade'em - pozornie spór o pryncypia - brzmi dziś niczym hasła wyborcze populistów. Każda władza gardzi ludem. Człowiek prosty w czasie pokoju bie­rze w skórę i - w czas wojny - rzadko ocala własną skórę. Kapitalizm rodzi zło. Wyścig szczurów przetrwają miernoty.

Egoizm de Sade'a też nie jest wyrafinowany. Kult własnego ciała, interes prywatny. Słu­chając pozornie namiętnych sporów bohate­rów, powtarzamy w myślach - ale to już by­ło. Ci, którzy krach utopii lewicy przeżyli, może się i wzruszą, wspomną młodość, mo­że nawet westchną, ale na tym koniec. Nasz świat zmienił się na dobre. Marat, de Sade, to manekiny z muzeum figur woskowych. Więc nie rozmowa o przebrzmiałych ideach zachwyca w spektaklu Raczaka, lecz jego zmysłowość. Świetne kostiumy i wyrazi­stość postaci. Wrzące pod makijażem akto­rów mięśnie i emocje. Dudnienie krwi, które słychać, podobnie jak oddechy widzów.

Teatrzyk w przytułku szaleńców miał tylko odtworzyć scenę zamordowania Marata przez Karolinę Corday (Magda Skiba). W istocie każdy z bohaterów odbudowuje w nowej dla siebie sytuacji uczucia, namięt­ności, instynkty. Wybuchom furii towarzy­szy tresura. Erotycznym ekstazom - zimny prysznic.

Z oszalałych półzwierząt wyłania­ją się piękni ludzie - jak w scenie, kiedy mło­dy Pacjent (Łukasz Węgrzynowski) delikat­nie próbuje fizycznego kontaktu z córką Coulmiera (Malwina Rusów). Z pokruszo­nych obłędem ludzi wyłaniają się zwierzęta - jak w ekstatycznej scenie biczowania przez Karolinę mokrymi włosami rojącego swój erotyczny sen o egoizmie de Sade'a.

Jednak po dwugodzinnym seansie nie usły­szeliśmy, czy i z czym warto pójść na bary­kady. Świetni aktorzy nie skleili epizodów w teatralną baśń. Uwodząc formą, pokazali bal manekinów. Dbając o szczegół, detal, sło­wo, nie stworzyli alternatywnego świata. A przecież w teatrze czarowały nas diagno­zy dużo słabszych artystów.

(Leszek Pułka, „Zimny prysznic rewolucji”, Dziennik-Nowa Kultura, 16.05.2008)