Drukuj

Po wałbrzyskim „Balkonie” i wrocławskiej „Sprawie Dantona” na afiszu w Legnicy pojawiła się kolejna sztuka, w której francuska rewolucja jest pretekstem do zadawania pytań na temat teraźniejszości. „Marat-Sade” w reżyserii Lecha Raczaka to kolejny sukces legnickiej sceny – wrażenia po sobotniej premierze opisuje Krzysztof Kucharski.

Od minionej soboty możemy oglądać piekielnie trudny i stawiający ogromne wymagania aktorom i reżyserowi dramat Petera Weissa „Męczeństwo i śmierć Jeana Paula Marata przedstawione przez zespół aktorski przytułku w Charenton pod kierunkiem pana de Sade”.

Spektakl grany jest w Legnicy pod tytułem „Marat – Sade” i tytuł ten dobrze oddaje jego istotę. Esencją jest bowiem spór między uważającym się za przyjaciela ludu Maratem, który nie liczy się z ofiarami, a libertynem, indywidualistą i egocentrykiem, którego dobro wszystkich nie interesuje – markizem de Sade. Teatrzyk pensjonariuszy przytułku ma przed nami odegrać scenę zamordowania Marata przez Karolinę Corday.

Światową premierę tego rzadko dziś grywanego dramatu wyreżyserował na scenie berlińskiego Schillertheater w roku 1964 Konrad Swinarski, który trzy lata później był sprawcą także polskiej premiery w warszawskim teatrze Ateneum.

Lech Raczak, słynny lider teatru poznańskiego Ósmego Dnia, znalazłszy sobie twórczy azyl w legnickim Teatrze im. Modrzejewskiej, przymierzał się do tego dramatu od dwóch lat. Z przekonaniem, że ta sztuka stawia ciągle ważne pytania. Czy świat da się zmienić? Czy warto próbować go zmieniać za wszelką cenę? Czy krwawa rewolucja to właściwa droga? Jak na nią patrzeć – miała wszystko odmienić, ale zmieniła tylko szyldy i ideologię. Jedne elity zastąpiły inne. Bieda piszczy, jak piszczała. Raczak filtruje naszą rzeczywistość i pytania, które stawia, nie budują w nikim optymizmu.

Reżyser zbudował swój spektakl z niezwykłą precyzją. Każdy detal, najdrobniejszy ruch jest dokładnie przemyślany, narastający rytm, tempo, pauzy na absolutnej ciszy, po których padają istotne kwestie – to wszystko sprawia, że przez bite półtorej godziny widzowie są maksymalnie skupieni. Bardzo istotnym elementem przedstawienia jest grana na żywo muzyka budująca klimat i wzmacniające inscenizacyjne efekty.

Akcja dzieje się jednocześnie na kilku planach. Podziwiałem aktorów i statystów, którzy nawet przez ułamek sekundy nie wychodzili z ról, nawet wtedy, gdy akcja działa się po przeciwnej stronie. Scenografia, wielki okrąg, dla którego naturalnym tłem jest architektura wnętrza teatru – loże i balkony – zachwyca swoją urodą. Ten okrąg – scena - zbudowany został na widowni legnickiego teatru po zdemontowaniu foteli. Widzowie siedzą na scenie.

Aktorski pojedynek dwóch głównych bohaterów – Pawła Wolaka (de Sade) i Rafała Cielucha (Marat) wygrał zdecydowanie ten pierwszy. Marata Cieluch gra trochę w jednej tonacji, chwilami go „ponosi” i zapomina, że to nie on gra tego rewolucjonistę, a pacjent przytułku w Charenton. Odświeżającym zabiegiem był żartobliwie ustawiony chórek (Katarzyna Dworak, Małgorzata Urbańska i Paweł Palcat) komentujący wydarzenia i mobilizujący Marata. Najpełniej wyczuł intencje autora i reżysera Tadeusz Ratuszniak  w roli Wywoływacza.

Podejrzewam, że trudno byłoby tę inscenizację Raczaka zrealizować w jakimś innym teatrze. To bardzo ważny spektakl w historii legnickiej sceny.

(Krzysztof Kucharski, „Test na wariatach”, Polska Gazeta Wrocławska, 12.05.2008)