„Zabijanie Gomułki”, sentymentalna komedia o balladowym klimacie podbija teatralną publiczność i recenzentów. Tym razem na łódzkim Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. Znakomita adaptacja dramaturga Roberta Urbańskiego i reżysera Jacka Głomba wykrawa z prozy nie sentymentalną podróż w PRL, lecz wyprawę w narrację. Pisze Leszek Karczewski.

Jeśli wierzyć pamięci Jerzyka, towarzysza I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułkę zabił on w pióropuszu Apacza, jego tatuś w mundurze naczelnika oraz pan Józef Trąba, pieczeniarz z Wisły, w walonkach. Wiadomość o zgonie Polskie Radio podało wieczorem 22 listopada 1963 r. Odbiornik włączony jeszcze raz wyemitował pełną informację, z imieniem i nazwiskiem zamordowanego: J.F. Kennedy... Cóż, radio, jak pamięć, płata figle.

Opowieść o likwidacji komunistycznego despoty wymyślił Jerzy Pilch w powieści "Tysiąc spokojnych miast". Znakomita adaptacja dramaturga Roberta Urbańskiego i reżysera Jacka Głomba wykrawa z prozy nie sentymentalną podróż w PRL, lecz wyprawę w narrację. Przewodnikiem zostaje dorastający Jerzyk (Wojciech Brawer). Dalej nie wiadomo nic. Nie wiadomo, czy razem z tatą i panem Trąbą faktycznie jedzie do Warszawy, czy to tylko chłopak podróżuje we własnym erotycznym marzeniu o wyprawie w dojrzałość, kuszony przez stołeczną letniczkę, anielicę pierwszej miłości. A może mężczyźni udają się w drogę tylko w głowie pana Trąby? Wszak ukręcał on już we własnej wyobraźni łeb hydrze ludzkości - towarzyszowi Mao. A Mao czmychał, rzucając w tyranobójcę starochińskimi manuskryptami.

Bowiem pan Trąba, wykreowany przez Zbigniewa Walerysia, to werbalny automat, Papkin zasilany napięciem 40 proc. Raz po raz zastyga w stuporze, z którego wyrwać go może tylko wlanie kolejnej alkoholowej monety. Trąba to osobowość, upajająca się tak spirytualiami, jak i własnym gadaniem, które ma spirytystyczną moc powoływania do życia najbardziej nieprawdopodobnych światów.

W jednym z nich pan Trąba, Jerzyk i pan Naczelnik (Wojciech Czarnota) zawiązują tajny spisek, by we trójkę wybawić ludzkość przed towarzyszem-satrapą. Ale sława bohaterów, jaka staje się udziałem partyzantów jeszcze przed ich ryzykownym czynem, sprawia, że cała Wisła w ekumenicznej unii luteranów z katolikami sprzymierza się, by wyzwolić świat od Gomułki. Za pomocą chińskiej kuszy, miotającej bełt o grocie wytoczonym z rączki upiłowanej od srebrnej cukiernicy pani Naczelnikowej. To nie jest PRL groteskowy. To PRL realizmu magicznego.

Realizmu, który dzięki artystom Lubuskiego Teatru i wyborowi reżysera ożył w opuszczonej przez dostatek sali widowiskowej Domu Kultury Kolejarza przy ul. Andrzeja Struga 90. W miejscu, o którym publiczność przypomniała sobie, że istnieje, a ono - przypomniała sobie, że istnieje publiczność. W scenografii, na którą złożył się stół, szafa z ustawionymi wysoko kompotami z wiśni i gruszek oraz biurko przechowujące nalewki na samogonie.

Nie idzie bowiem o zabicie towarzysza I sekretarza, ale o tytułowe "zabijanie", wykreślanie nieustanne, co podkreślają świetne muzycznie, koliste walczyki Bartka Straburzyńskiego. Chodzi o coroczne zasiadanie do luterskiego wigilijnego stołu, na którym stoi kompot i leży Pismo, wespół z katolikiem, zawiadowcą Ujejskim, a nawet komendantem MO, ateistą o starotestamentowym imieniu Jeremiasz. Chodzi o to, by móc to robić z czystym sumieniem, w którym dla towarzysza I sekretarza nie ma miejsca.

Teatr Lubuski w Zielonej Górze, "Zabijanie Gomułki", reżysera: Jacek Głomb na XIV Międzynarodowym Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych.

(Leszek Karczewski, „Dla Gomułki miejsca nie ma”, Gazeta Wyborcza Łódź. 10.03.2008)