Drukuj

Wolak i Dworak operują w swoim spektaklu nie tylko na polskich rytuałach, szukają mroku prowincjonalnych ceremonii. Oni robią coś genialnie paskudnego z naszą pamięcią. Nie ma sielanek, przeszłość jest teraźniejszością, PiK budzi tę bestię, straszy widzów, mówiąc o pokąsanych społecznościach, o polskich wilkołakach, schowanych na uboczu, za tradycją, Kościołem, obyczajem. Naszym wstydem i naszą dumą. W felietonowym Kołonotatniku pisze Łukasz Drewniak.


(…)

Lubię takie spektakle jak legnicka „Wierna wataha” duetu PiK. Katarzyna Dworak i Paweł Wolak nie tylko tworzą zranione, prowincjonalne światy, w których zło walczy z dobrem, wspólnota dławi jednostkę, miłość raz wygrywa, raz przegrywa z nienawiścią, lecz również potrafią znaleźć dla swoich opowieści prostą formę teatralną. W „Wiernej watasze” historia o nieudanej ofierze, fałszywej świętości i chorobliwym matkowaniu zostaje odegrana na pudle estrady, prowizorycznym theatrum. Jakby jacyś polscy zakapturzeni i zuniformizowani amisze, żyjący poza czasem i polityką, przyszli i chcieli się podzielić własną świętą historią. Z tego kraju, a jednak całkiem innego. Podobnego i niepodobnego, bo wszystko jest w nim bardziej – doprowadzone do ostatecznych konsekwencji. Theatrum Dworak i Wolaka to miejsce, gdzie nasze podejrzenia stają się rzeczywistością, gdzie człowiek naprawdę szamoce się i cierpi, jest katowany słowami i dręczony fizycznie. Opresywna gromada naprawdę jest przeciwko pojedynczemu człowiekowi, bo sednem historii PiK jest pokazanie wspólnoty innej niż Kościół, równoległej, schowanej za nim, strasznej i starej jak matriarchat.

Klimat ciepłej i swojskiej ballady, przypowieści to ślepy zaułek w tym spektaklu. Przecież on zaczyna się od ucieczki. Na ekranie widzimy pole – na jego krańcu pojawia się mała sylwetka, człowiek biegnie ku nam. Umazany popiołem, nadpalony uciekinier wbiega z ekranu na scenę. Wolak ma tubalny głos, wrzeszczy, jakby się świat walił, a jednocześnie zaczyna opowiadać kolejny raz okrutną historię. Może za to go chcieli spalić w sąsiednim miasteczku. Kto do nas przybiegł – ocalony z lokalnej rzezi artysta, sam diabeł, reżyser, psi syn? PiK podpowiada – nie wierzcie temu, kto mówi, nie ma bezstronnych opowieści. Źli też opowiadają. Diabeł, a może cwaniak, patrzący na gehennę córki i ojca skazanych przez zbiorowość, nie czuje litości, opowieść go wciąga, jest pretekstem do popisu, łobuzerskiego błysku w oku, dumy ze zwrotów akcji.

Wolak nie otwiera przed nami teatrzyku o świętej córce, której świętość się nie spełniła, ani o tym, jak ją gromada zakopała w trumnie za życia. Romans jej ojca z siostrą matki jest tylko pojedynczą nitką dobra i ufności w tym trzymanym w kleszczach świecie, i nie ich los ma otwierać oczy widzów. To matka grana przez Katarzynę Dworak okazuje się szarą eminencją rzeczywistości, reprezentuje moralność i prawa okrutniejsze niż te z Dekalogu. Dworak gra dramat starzejącej się niekochanej kobiety, a jednocześnie są w niej wszelkie żeńskie atawizmy, gesty i popędy, którym nic się nie przeciwstawi. Powiedzieć, że jest w niej czyste zło, które trzyma wspólnotę razem albo że jest w niej moc odradzania świata, który bez niej rozproszyłby się i zgubił, to nic nie powiedzieć. Matka Dworak czyni cuda, zbawia ludzi wbrew ich woli. Jedna scena dobrze ilustruje ten mechanizm niechcianego, aczkolwiek niezbędnego odkupienia. Nad legnickim theatrum wisi rynna – rurka, z której kapie, cieknie woda. To takie pradawne źródło, a jednocześnie użyteczny rekwizyt dla aktorów. Można zmoczyć głowę, ochlapać ubranie, rozświetlić scenę symbolicznym rozpryskiem wody pod światło. Przychodzi jednak taki moment, że woda w rynnie zmienia się w czerwoną ciecz. Krew lub wino. Ten cud to zły omen albo po prostu znak przemiany. Jordan, Kana Galilejska i Jezioro Genezaret. Wilczyca, w którą zmienia się legnicka matka, pokazała, co może zrobić z wodą. Nie wiem, jak inni widzowie „Wiernej watahy”, ale ja wtedy zadrżałem. Bo ta krew zmyła wszystko, co było w scenicznym świecie dobre, przez krew stało się tylko święte, ofiarnicze, mięsne.

Wolak i Dworak operują w swoim spektaklu nie tylko na polskich rytuałach, szukają mroku prowincjonalnych ceremonii. Oni robią coś genialnie paskudnego z naszą pamięcią. Świat zapamiętany, bliski, ufny zostaje obmyty w prawdziwej krwi i w krwi, która jest w słowach. I staje się horrorem, złą, wykrzyczaną do ucha śpiącego baśnią. Bohater Wolak mało się tą swoją radością opowieści o zniszczeniu i odrodzeniu świata nie udławi, bohaterka Dworak patrzy po widzach i niemo pyta: Kto następny? Kto podskoczy, kto zakłóci przedustawną harmonię? Dworak w jednej z ostatnich scen tak dziwnie zagryzła wargi zębami – za mocno, za wilczo. Matka Boleściwa zmieniła się w bestię.

Nie ma sielanek, przeszłość jest teraźniejszością, PiK budzi tę bestię, straszy widzów, mówiąc o pokąsanych społecznościach, o polskich wilkołakach, schowanych na uboczu, za tradycją, Kościołem, obyczajem. Naszym wstydem i naszą dumą.

(…)

Całość tekstu jest TUTAJ!

(Łukasz Drewniak, „K/238. Po wojnie”, http://teatralny.pl, 4.11.2019)