Drukuj

Opowiadanie o Gruzji w samych pozytywach zaczęło mnie denerwować. Odnoszę wrażenie, że my w Polsce traktujemy Gruzję trochę jak Jana Pawła II, więc nie można powiedzieć o niej złego słowa - mówi Stasia Budzisz, autorka książki "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" w rozmowie z Dominiką Kręglicką dla Gazety Wyborczej. Autorka książki będzie w niedzielę 10 listopada uczestniczką panelu „Polacy i Gruzini – tacy różni, tacy podobni” w legnickiej Art Cafe Modjeska (początek o godz. 12),  który towarzyszył będzie polskiej premierze polsko-gruzińskiej „Klasycznej koprodukcji” w reż. Jacka Głomba.



Dominika Kręglicka: Polacy odkryli Gruzję kilka lat temu i należą do narodów najczęściej wybierających ją jako kierunek podróży. Zachwyca ich przyrodą i doskonałą kuchnią. Zapytam przewrotnie: co ciebie w Gruzji denerwuje?

Stasia Budzisz: Bylejakość widoczna wszędzie. I zgodzi się z tym pewnie każdy, kto tu dłużej przebywał. Nie wydaje mi się jednak, by tę cechę Gruzini mieli zakodowaną. Do pewnego stopnia to pokłosie Związku Sowieckiego, w którym nikt nie był za nic odpowiedzialny i niewiele wymagało się od siebie i od innych.

W czym się ta bylejakość przejawia?

Weźmy dostrojki, czyli wszelkie dobudówki do mieszkań, balkonów, klatek schodowych. Sklecane z czego się dało, zwłaszcza w tzw. chruszczowkach, czyli blokach budowanych za Chruszczowa. Szaleńczo dokładano do nich kolejne metry kwadratowe, nadbudowując balkony albo doklejając całe pokoje bez pozwoleń. To sprawia, że całe osiedla wyglądają jak plątanina kabli, azbestu i czego się da. No i jakość klatek schodowych, które przerażają mnie od zawsze: odrapane ściany, brak światła, pety, które przywierają do butów. To zaczyna się zmieniać w nowym budownictwie, ale w starym jak sobie nie posprzątasz - masz jak masz. Bylejakość widzimy w turystyce, która stanowi jedną z głównych gałęzi gospodarczych Gruzji. Wielu Gruzinów nie remontuje pokoi dla turystów. Jakość noclegu nie jest adekwatna do ceny. Najwyraźniej Gruzini uznają, że goście i tak przyjadą, więc po co się starać? To nie dotyczy oczywiście wszystkich kwater, ale z bylejakością można spotkać się nie tak rzadko.

A teraz coś milszego.

To naród artystów. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że w każdej rodzinie znajdzie się jakiś śpiewak, malarz czy rzeźbiarz. Nie znam innej tak utalentowanej nacji. Mają też doskonałe poczucie humoru. I coś, co w nich wprost uwielbiam: nie narzekają, choćby im było bardzo źle. Mają cudowną umiejętność doszukiwania się pozytywów w każdej sytuacji. Wszystkim się też dzielą. Oni naprawdę nikogo nie zostawią w potrzebie, nawet gdy sami niewiele mają. Przy czym to ich pomaganie nie jest zupełnie bezinteresowne: zakładają, że ten gest zostanie im zapamiętany i choćby za pół wieku będą mogli liczyć na rewanż.

Jak to się stało, że w ogóle znalazłaś się w Gruzji?

Dekadę temu przyjechałam tu jako turystka i coś w tym Kaukazie jest, że nie mogę się od niego odkleić. Potem rozpoczęłam pracę naukową, zajmowałam się zagadnieniem budowania nowej pamięci historycznej po upadku Związku Sowieckiego, przez chwilę prowadziłam nawet hostel w Zugdidi. Potem pojawiły się projekty współpracy międzynarodowej i w końcu praca nad książką.

Twoja książka o Gruzji różni się od wszystkich, które na temat tego kraju czytałam. Reportaży o Gruzji wydano w Polsce w ostatnich latach kilka. Autorzy opowiadali o gościnnym narodzie, który wygłasza piękne toasty i zaprasza turystów na biesiady. Ty piszesz o przemocy, której ofiarą są Gruzinki, i o tym, że Gruzini wiele rzeczy robią na pokaz.

Uważam, że książki takie jak "Gaumardżos" Marcina Mellera i Anny Dziewit-Meller czy "Klątwa gruzińskiego tortu" Macieja Jastrzębskiego, głównie w pozytywnym świetle stawiające Gruzję, są potrzebne. Nie tylko żeby zachęcić Polaków do odwiedzenia tego kraju, ale przede wszystkim, by trochę im o tym kraju opowiedzieć. Kiedy czytałam pierwsze wydanie "Gaumardżos", pobyt w Gruzji miałam już za sobą i czułam się tak, jakbym opisywane przygody i spotkania przeżywała razem z autorami. Gdy zaczęłam do Gruzji przyjeżdżać, dostrzegałam same pozytywne rzeczy. Przez kilka lat  patrzyłam na ten kraj przez różowe okulary. A potem taka narracja, czyli opowiadanie o nim w samych pozytywach, zaczęła mnie denerwować. Odnoszę też wrażenie, że my w Polsce traktujemy Gruzję trochę jak Jana Pawła II, więc nie można powiedzieć o niej złego słowa.

I postanowiłaś opowiedzieć o niej inaczej.

Nie planowałam pisania książki. Dopiero dziewczyny z Wydawnictwa Poznańskiego mnie przekonały. Nie chciałam jednak powtarzać tego, co już zostało powiedziane, i skupiłam się na innych tematach. Mam wrażenie, że pomijanych. Obawiam się nieco odbioru "Pokazuchy", ale myślę, że trzeba zacząć głośno mówić o tym, od czego najłatwiej jest odwrócić oczy. Przekonały mnie do tego bohaterki i bohaterowie tej książki. I nie napisałabym jej, gdybym przez prawie trzy lata nie dzieliła swojego życia między Gdańsk a Zugdidi - 75-tysięczne miasto na zachodzie Gruzji. Dzięki temu wiem, jak bardzo stolica, Tbilisi, różni się od prowincji.

Co tak bardzo cię zszokowało, gdy zamieszkałaś w Zugdidi?

Zależności społeczne oraz to, jak ważne jest, co myślą o tobie inni. Pierwszym szokiem były taksówki. Starałam się z nich nie korzystać, bo wolę chodzić. Po pół roku ktoś mi powiedział, że sąsiedzi uważają mnie za chciwą, bo żałuję na taksówkę. To w Gruzji tani środek transportu, ale nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógłby tak odebrać fakt, że nią nie jeżdżę. Dość często widziałam taki obrazek: kobieta i mężczyzna jadą razem taksówką i na koniec ona, która siedzi na tylnym siedzeniu, podaje mu pieniądze. Dyskretnie, tak by nikt nie zauważył i nie domyślił się, że on nie ma kasy i potrzebuje wsparcia. Bo ktoś jeszcze gotów pomyśleć, że ten facet sobie nie radzi. A Gruzini są bardzo wyczuleni na to, co inni o nich pomyślą.

Stąd tytuł książki, "Pokazucha".

Rozważaliśmy też z wydawnictwem tytuł "Co ludzie powiedzą", ponieważ ma to dla Gruzinów kolosalne znaczenie. Pokazuchę widać w wielu aspektach. Jeden z bohaterów mojej książki mówi: "Tak wygląda Gruzja w pigułce: mamy świetne samochody, ale nie mamy na paliwo. Dziewczyny na wesele koleżanki kupują sukienkę za 500 lari, a zarabiają 400. Nasze życie to ciągłe pokazywanie, że stać nas na wszystko, podczas gdy wszystkie te luksusy finansujemy kredytami".

Polacy też kupują nieruchomości na kredyt.

Tylko że Merabi miał na myśli kredyty konsumpcyjne. Do tego 16 proc. populacji jest zadłużona w lombardach. Gruzini borykają się z niedostatkiem finansowym. A z niego wynikają kompleksy, z tych kompleksów - potrzeba kreowania rzeczywistości. Gruzja jest drogim krajem, ceny wielu produktów są zbliżone do polskich. Za emeryturę wynoszącą 200 lari, czyli 270 zł, nie sposób przeżyć. Średnia pensja - według oficjalnych statystyk - wynosi ok. 1124 lari, ale wynik ten mocno zawyżają mieszkańcy Tbilisi. Po swoich znajomych widzę, że za dobre zarobki uważa się jakieś 600 lari, równowartość około 800 zł. Dlatego też Gruzini z reguły żyją w wielopokoleniowych rodzinach. Młodzi praktycznie nie mają szans na wynajęcie czy kupienie własnego mieszkania.

Pół biedy, gdy ludzie pozorują, że są bogatsi niż w rzeczywistości. Znacznie niebezpieczniejszym zjawiskiem wydaje mi się zrywanie kontaktu z członkiem rodziny, bo krewni uważają, że okrył cały ród hańbą.

Funkcjonuje nawet takie pojęcie, że człowiek jest "we wstydzie". Łatwo o ten stan. W Gruzji wstydem jest korzystanie z pomocy psychologa, o wizycie u psychiatry nie wspominając. Szukanie tego typu wsparcia może świadczyć o tym, że człowiek sobie nie radzi, a Gruzini lubią, by o nich myślano jako o silnych i sprawczych. Nie czują się dobrze, kiedy z czymś sobie nie radzą, a wizyta u psychologa jest oznaką niemocy. Rodziny są jednak najczęściej "we wstydzie" z powodu kobiet. Hańbę może przynieść zgwałcona siostra czy kuzynka. Hańbi kobieta rozwiedziona oraz samotnie wychowująca dzieci. Hańbą też okrywała rodzinę dziewczyna, która została porwana do ślubu, ale z jakichś przyczyn do niego nie doszło i wróciła do domu.

Takie porwania jeszcze się zdarzają?

Dziś to przestępstwo ścigane na mocy prawa karnego, ale jeszcze nie tak dawno, bo nawet na początku XXI wieku, zdarzały się porwania kobiet. Gdy mężczyźnie spodobała się dziewczyna, zbierał przyjaciół, kogoś z rodziny i po prostu ją uprowadzali, na przykład sprzed szkoły. Dobrze, jeśli dziewczyna miała wsparcie ze strony najbliższych i kiedy nie chciała za niego wychodzić za mąż, rodzice wyrażali sprzeciw i zabierali ją do domu. Ale niestety, nie wszystkie porwane miały takie szczęście i niejednokrotnie siłą zmuszane były do małżeństwa.

Jak się na prowincji żyje ze stygmatem kobiety zgwałconej, rozwiedzionej, samotnej?

Znam rodziny, które zaakceptowały fakt, że córka czy siostra się rozwiodła, albo że sama odeszła od męża, bo takie sytuacje się zdarzają w każdym społeczeństwie. Dla kobiety w Gruzji odejście jest ostatecznością, więc jeśli to robi, w związku musiało być bardzo źle. Niestety, zdarza się także, że drzwi rodzinnego domu są dla takiej dziewczyny zamknięte. "Twoje miejsce jest przy mężu" - mówią rodzice czy bracia. A ona nie może wrócić do męża, bo on na przykład jest z inną kobietą. Albo nie chce wracać ze względu na przemoc. Jest jej bardzo ciężko, bo jakoś musi utrzymać siebie i dzieci. Pamiętajmy jednak, że Gruzja dzieli się na Tbilisi i resztę kraju. Pewne rzeczy, które nie są akceptowane na prowincji, w stolicy już nie wywołują zgorszenia.

Czy Gruzinki dziś szybko wchodzą w związki małżeńskie, czy raczej wolą ten moment odwlekać?

Jeszcze do niedawna za mąż mogły wychodzić dziewczyny, które ukończyły 16 lat. W 1994 r. 34 proc. wszystkich kobiet, które zawarły związek małżeński, miało od 16 do 19 lat. W kolejnych latach tak młodych mężatek było coraz mniej. W 2015 r. prawo się zmieniło i teraz panna młoda musi być dorosła, czyli mieć ukończone 18 lat. Psychologowie, z którymi rozmawiałam, łączą tradycje wczesnych małżeństw z oczekiwaniem, że kobieta jest dziewicą. W tradycyjnych rodzinach inny wariant nie wchodził w grę. To się oczywiście zmienia, zwłaszcza w miastach. Ale zabiegi hymenoplastyki, czyli odtwarzania błony dziewiczej, cieszą się w Gruzji powodzeniem. Z roku na rok maleje też liczba zawieranych małżeństw. W 2017 r. zdecydowało się na to nieco ponad 23,5 tys. par, czyli o 11 tys. mniej niż w 2011 r. Przybywa natomiast rozwodów - w 2017 r. rozstała się statystycznie co druga para.

Ojcowie płacą alimenty na dzieci, z którymi nie mieszkają?

Taki obowiązek istnieje, ale raczej na papierze. Bo na "byłe dzieci" - a bywa, że w tych kategoriach traktuje się te z poprzednich związków - nie zawsze się płaci i jest to społecznie akceptowalne. Niby mówi się, że mężczyzna powinien je utrzymywać, ale niepłacącemu i tak niewiele grozi.

Kobiety, które wiedzą, że nie podołają wychowaniu kolejnego dziecka, bardzo często decydują się na aborcję.

Usuwanie ciąży jest w Gruzji dość powszechne. Aborcja stanowi swego rodzaju system regulacji urodzeń. Do 12. tygodnia jest legalna. Po tym czasie dopuszczalna jest tylko w przypadku zagrożenia życia matki. W takiej sytuacji finansuje ją państwo. Aborcja farmakologiczna kosztuje 150 lari (ok. 220 zł), a zabieg w gabinecie - 50 lari. Antykoncepcja jest dostępna bez recepty, natomiast badania zdrowia publicznego pokazują, że nie jest stosowana zbyt chętnie. Najczęściej używa się prezerwatywy (14 proc. par), natomiast tabletki antykoncepcyjne stosuje nie więcej niż 4 proc. kobiet. Choć istnieje zakaz aborcji selektywnych, są one dokonywane. Stereotypowa gruzińska rodzina nie musi być liczna, ale powinien być w niej chłopiec.

W książce opisujesz historię 39-letniej Ingi, która zrobiła 15 aborcji między innymi ze względu na to, że żyła w przemocowej rodzinie. Jej matka ma ich na koncie 40, a 23-letnia córka - dwie.

Tak, to bardzo smutna opowieść. Inga miała bardzo trudne życie i choć nadal jest młoda, nie wierzy już, że jej los się odmieni na lepsze. Ale gdy chodzi o usuwanie ciąży, los rodziny Ingi wpisuje się w statystykę. W 1999 r. na kobietę przypadało 3,7 aborcji. Te statystyki maleją, w 2010 r. było już ich 1,6.

To ciągle dużo. Te liczby nikogo w Gruzji nie szokują?

Powszechnie dostępna aborcja jest rodzajem spadku po Związku Sowieckim. Do 1955 r. była nielegalna, ale śmiertelność wynikająca z nielegalnych zabiegów była tak wysoka, że zaprzestano penalizacji. Z popularnością aborcji walczy Gruzińska Cerkiew Prawosławna. Patriarcha Gruzji promuje rodziny wielodzietne i zostaje ojcem chrzestnym każdego trzeciego i kolejnego dziecka. Masowe chrzty odbywają się cztery razy do roku. Pierwsza taka uroczystość została zorganizowana w Tbilisi w 2008 r. Nie słyszałam natomiast, by wielodzietne rodziny otrzymywały jakąkolwiek pomoc finansową.

Czy w typowej gruzińskiej rodzinie kobiety pracują?

Zarobki są tak niskie, że kobiety muszą się dokładać do budżetu domowego. Z tym że pracują na dwa etaty, bo przecież zajmują się domem. Bywa, że mężczyźni nie są nauczeni prac domowych, poza tym często uważają je za mało męskie. Można powiedzieć, że żona za męża robi wszystko, bo tak ją wychowano, a syna we wszystkim wyręcza, bo inaczej nie potrafi. Choć oczywiście nie można generalizować - znam gruzińskie rodziny, w których mężczyźni biorą na siebie obowiązki domowe.

Jeden z twoich bohaterów, Merabi, wprost przyznaje, że nie umie zrobić nawet listy  zakupów, bo miał trzy siostry, a matka powtarzała mu, że w przyszłości będzie o niego dbała żona.

Dlatego też jedna z bohaterek książki, która mieszka aktualnie w Polsce, mówi o tym, że edukację należy zaczynać od matek, bo te dają synom przyzwolenie na nicnierobienie. Matka nie powie też synowi, że czas wreszcie ruszyć się do jakiejś pracy, a jeśli ośmieli się to zrobić żona, od razu wyjdzie na tę złą. W praktyce kobiety często utrzymują mężczyzn - bo więcej pracują i lepiej gospodarują swoimi pieniędzmi. Przez lata nie widziały w takim układzie nic niestosownego. To zaczęło się zmieniać całkiem niedawno. Pewnie europeizacja ma tu jakiś wpływ. Spotkałam się z zarzutem, że Europejki zepsuły Gruzinki, bo im pokazały, że można czegoś wymagać od mężczyzn.

Za czasów Saakaszwilego Gruzja obrała kurs na Unię Europejską. Jak jest teraz?

Wszędzie wiszą flagi UE, ale mam wrażenie, że w tej sprawie Gruzja jest w rozkroku. W mediach coraz częściej pojawia się przekaz: "Unia Europejska - chętnie, ale na naszych zasadach". Nie dziwi mnie to, bo Polska przed akcesją również chciała wiele rzeczy negocjować, niektóre środowiska uważały, że z pewnymi zasadami nam nie po drodze. W Gruzji największy opór dotyczy kwestii wolnościowych i równouprawnienia. Myślę, że ogromnym hamulcowym jest Cerkiew, która nie dopuszcza żadnych odmienności. Pierwszy z brzegu przykład - niby każdy ma prawo do manifestowania swoich przekonań, środowiska LGBT oficjalnie dostają na to zgodę, ale nie rekomenduje się im wychodzenia na ulice.

A równouprawnienie kobiet i mężczyzn?

Istnieje raczej deklaratywnie. Na przykład dopiero w 2016 r. pierwsza w historii Gruzji kobieta pozwała szefa za molestowanie seksualne. I sąd stanął po jej stronie. Coś zaczyna się zmieniać, ale powoli. Gruziński parlament przyjął niedawno ustawę o molestowaniu seksualnym, wprowadził jego definicję, zatwierdził kary pieniężne oraz wniósł poprawki do kodeksu pracy.

Czy są jeszcze inne społecznie akceptowalne rzeczy, które cię dziwią, szokują?

Wizyty w domach publicznych. Z usług prostytutek korzysta wielu mężczyzn. Ich żony często o tym wiedzą, ale nie bardzo mogą protestować, bo przecież po rozwodzie nie wszystkie  mogą liczyć na pomoc rodziny, a na samodzielne życie ich nie stać. Ze statystyk wynika, że tylko 50 proc. kobiet ma jakikolwiek udział we własności nieruchomości. Rodzice przepisują dom synowi, bo wychodzą z założenia, że córkę i tak utrzyma mąż. Więc gruzińskie kobiety wybierają milczenie.

A z drugiej strony gruzińscy mężczyźni tak pięknie mówią o kobietach w czasie wygłaszania toastów.

I chętnie podkreślają, że życie bez nich byłoby smutne. Nie chciałabym demonizować Gruzinów. Są wśród nich wierni tradycji i utartym społecznym zasadom, ale znam też feministów i takich, którzy pomagają kobietom w domu - ale tylko, gdy nikt nie widzi.

Nie planujesz powrotu do Polski albo przeprowadzki do innego kraju?

Patrzę na Gruzję bez różowych okularów, ale dobrze mi się tutaj mieszka. Mam przyjaciół, ulubione miejsca, pracę. To, że opisałam rzeczy niewygodne, nie zmienia mojego podejścia do tego kraju i ludzi. W Polsce przecież też mamy do czynienia z tymi wszystkimi zjawiskami, tyle że w naszych szatach kulturowych. Kiedy pisałam książkę, wiele razy czułam się tak, jakbym pisała o naszym kraju.

(Dominika Kręglicka, „O Gruzji bez lukru. "Kiedy ktoś tu mieszka dłużej, nie może tej bylejakości nie dostrzegać"”, wyborcza.pl)

 

@KT: rozmowę na ten sam temat ze Stasią Budzisz przeczytasz także w Magazynie Wirtualnej Polski (publikacja z 31 października br.). Jest TUTAJ!