- Teatr Jacka Głomba, mimo że instytucjonalny, jest wyjątkowy. To on zapoczątkował nurt, specyficzny dla Dolnego Śląska, odkrywania fałszowanej w PRL historii regionu i jego miast – mówi w rozmowie z Tomaszem Wysockim z Gazety Wyborczej-Wrocław dr Magdalena Gołaczyńska, teatrolog, autorka książki "Wrocławski teatr niezależny".

Teatr Pieśń Kozła robi furorę na festiwalu w Edynburgu. Teatr ZAR rusza w tournée po Kalifornii, gdzie wśród tysięcy widzów jest Johnny Depp. Wykładowcy PWST biorą udział w spektaklach Grupy Ad Spectatores. Książka Magdaleny Gołaczyńskiej "Wrocławski teatr niezależny" przekonuje, że to, co dzieje się we Wrocławiu obok teatru oficjalnego, to także teatr z prawdziwego zdarzenia.

Ci, którzy nie trafili jeszcze do Browaru Mieszczańskiego (gdzie mieści się Teatr Zakład Krawiecki), piwnic Dworca Głównego (siedziby Grupy Ad Spectatores), do domu kultury przy Duboisa (Scena Witkacego) czy na poddasze kina Lwów (Teatr Formy Józefa Markockiego), powinni sięgnąć po tę książkę. Będą zaskoczeni różnorodnością propozycji teatrów offowych i ich jakością.

Tomasz Wysocki: Tytuł pani książki to „Wrocławski teatr niezależny". Tymczasem pisze pani o zespołach, z których większość korzysta z różnego rodzaju dotacji, mają stałe siedziby i w miarę stabilne zespoły aktorskie, grają w nich artyści z dyplomami uczelni artystycznych. Gdzie tu niezależność?

Magdalena Gołaczyńska:
- Przede wszystkim liderzy tych zespołów mówią własnym głosem. Realizują autorskie scenariusze, starając się pogodzić swoje zainteresowania z oczekiwaniami widzów. Nie kierują się koniunkturą, teatralnym modami, zamówieniami urzędników czy prywatnych sponsorów. A jeśli idzie o dotacje, to uważam, że niezależności twórczej nie traci się wraz z przyjęciem pieniędzy od prezydenta miasta czy marszałka województwa.

Taka charakterystyka idealnie pasuje do tego, co robi Jacek Głomb w Legnicy, w instytucjonalnym przecież Teatrze im Modrzejewskiej.


- Zgoda, ale teatr Jacka Głomba jest wyjątkowy. To on zapoczątkował nurt, specyficzny dla Dolnego Śląska, odkrywania fałszowanej w PRL historii regionu i jego miast. Ad Spectatores też zrealizowali serię tego typu spektakli - choćby "Wrocławski pociąg widm" Krzysztofa Kopki - dla których inspiracją był Wrocław, jego przeszłość i architektura. Wykorzystywali scenerię Wieży Ciśnień, grają w podziemiach Dworca Głównego, a ostatnio w Browarze Mieszczańskim. Podobnie rzecz wygląda w przypadku Sceny Witkacego, z którą Sebastian Majewski przygotował między innym nawiązujące do topografii miasta poetyckie "Na zachód od Sao Paulo".

To jaka jest między nimi różnica?

- Michaił Ugarow z moskiewskiego Teatru.doc, przywoływany w mojej książce przez Krzysztofa Kopkę, powiedział, że teatry dzielą się na martwe i żywe. W tych pierwszych wszyscy pracują w sformalizowanych strukturach instytucji. W żywym teatrze aktorzy pracują z pasją, nie zwracając uwagi na warunki - brak garderób, inspicjentów, asystentów. Wykonują prace, za które w teatrze instytucjonalnym odpowiadają inni. Stają się więc współodpowiedzialni za całe przedstawienie. To przypomina dawne idee teatru Stanisławskiego: zespołowość, odejście od teatru gwiazdorskiego. Pisał, że "nie ma małych ról, są tylko mali aktorzy". Poza tym w teatrze niezależnym istotny jest stosunek do widza. Te zespoły nie mają budżetów reklamowych, więc szczególnie doceniają widza, traktując spektakl jako spotkanie i okazję do rozmowy.

Wrocław to miasto Jerzego Grotowskiego i Henryka Tomaszewskiego. To może być dla tych zespołów inspiracją, ale może też być obciążeniem.

- Otwarcie do dokonań Grotowskiego nawiązuje tylko Teatr ZAR. Jego spektakle odwołują się do idei teatru ubogiego, w którym dominującym elementem był aktor. Zresztą związków jest więcej, grupa Jarosława Freta występuje w sali, w której grał Teatr Laboratorium. U twórców, którzy tam występują, widzowie mogą doszukiwać się naśladownictwa. I to jest pewne obciążenie, nawet jeśli nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Grzegorz Bral, założyciel Teatru Pieśni Kozła, mówił jednak, że odetchnął, kiedy jego zespół znalazł nową siedzibę i wyprowadził się z ówczesnego Ośrodka Grotowskiego. Bral podkreśla, że nie może się powoływać na tradycję Grotowskiego, skoro nigdy z nim nie pracował. Jedyne skojarzenie może wywoływać laboratoryjny sposób pracy z aktorem. Sądzę, że Grotowski i jego idee istnieją już tylko jako legenda. Tradycja Laboratorium w rzeczywistości nie jest wykorzystywana. Aktywni są natomiast wychowankowie Henryka Tomaszewskiego, np. Józef Markocki, który w Teatrze Formy wypracował własny, ciekawy język.

A tradycje festiwali Teatru Otwartego Bogusława Litwińca?


- Ta tradycja w jakiś podskórny sposób, przez wyraźną obecność teatrów niezależnych w przestrzeni miasta, ożywa. Choć moim zdaniem brakuje we Wrocławiu efektownych spektakli ulicznych. Skoro wszyscy zachwycają się urodą Rynku, dobrze byłoby, gdyby coś się tam teatralnego działo.

Kiedy uznała pani, że już pora, by wrocławski teatr niezależny otrzymał swoją biografię? Te zespoły istnieją dobre kilka lat, kilkakrotnie już się przekształcały, miały kryzysy i momenty przełomowe.

- Pomysł dojrzewał kilka lat. O wrocławskich zespołach niezależnych wspominałam już w książce "Mozaika współczesności", poświęconej polskiemu teatrowi alternatywnemu, potem był cykl artykułów w "Notatniku Teatralnym" i "Odrze". A że ten nurt jest we Wrocławiu w ciągłym rozkwicie, uznałam, że pora o nim napisać. W przypadku Sceny Witkacego, Ad Spectatores czy Teatru Pieśń Kozła mamy już przecież do czynienia ze zjawiskami w pełni wykrystalizowanymi. W dodatku teatr wrocławski jest różnorodny formalnie. Ad Spectatores i Scena Witkacego tworzą "teatr otoczenia" (enwironmentalny). Przedstawienia Teatru Pieśń Kozła i Teatru ZAR można przypisać do szeroko pojętego teatru pieśni i ruchu. Jest wreszcie ciekawy przykład nowoczesnego teatru muzycznego, czyli Teatr Zakład Krawiecki.

Jaka przyszłość czeka wrocławski teatr niezależny? Jego odrębność się zaciera. W przedstawieniach Ad Spectatores grają aktorzy teatrów Polskiego i Współczesnego, Zakład Krawiecki przez kilka miesięcy grał na małej scenie Teatru Współczesnego. Szymon Turkiewicz nie kryje, że chciałby wyreżyserować przedstawienie także na dużej scenie, ale nie jest zapraszany, bo nie ma dyplomu szkoły teatralnej.


- Czy decyduje brak dyplomu PWST, trudno rozstrzygać. Ani Paweł Szkotak, ani Przemysław Wojcieszek nie mieli dyplomów, kiedy dostali od teatrów instytucjonalnych zaproszenie do współpracy. Na wrocławskich reżyserów teatru niezależnego po prostu musi przyjść odpowiedni czas, a to kwestia niedalekiej przyszłości. Mam nadzieję, że te grupy będą działać jak najdłużej, że nie zniechęcą się brakiem dotacji czy nieogrzewaną zimą siedzibą. Można się też spodziewać, że kiedy młodym aktorom przybędzie obowiązków rodzinnych, to ich tryb pracy też się zmieni. Ważne więc, aby ich dostrzegano i doceniono, gdyż odpowiadają za istotną część życia kulturalnego miasta.

Trafiła już pani na ich naśladowców?


- Na filologii polskiej wciąż powstają prace magisterskie o jeszcze młodszych grupach teatralnych. Większość z nich pewnie przepadnie po jednym czy dwóch przedstawieniach, ale być może wykluje się z nich nowy twórca teatru niezależnego z energią i zapałem Macieja Masztalskiego.

(Tomasz Wysocki, „Teatry martwe i żywe”, Wieża Ciśnień GW-W, 8.02.2008)