Drukuj

- W Legnicy mam wciąż dużo niedokończonych spraw. Dopóki ich nie zamknę, albo przynajmniej dopóki nie będę miał świadomości, że zrobiłem co można, nie poddam się – mówi Jacek Głomb. Dokładnie 25 lat temu  od dziś objął dyrekcję teatru w Legnicy. Z dyrektorem Teatru Modrzejewskiej na jubileusz rozmawia Piotr Kanikowski.


Został Pan legniczaninem z wyboru czy przez przypadek? Co wiedział Pan o Legnicy, kiedy 4 sierpnia 1994 roku wojewoda Ryszard Maraszek mianował Pana dyrektorem Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny?

- Dla mnie ta historia zaczęła się 27, a nie 25 lat temu, bo po raz pierwszy przyjechaliśmy do Legnicy z Robertem Czechowskim w sezonie teatralnym 1992/1993. Stało się to za sprawą Łukasza Pijewskiego, który jako ówczesny dyrektor Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny, szukał wśród „młodych-zdolnych” kandydatów na stanowisko kierownika artystycznego. Pijewski zwrócił się o pomoc do szefa wrocławskiej agencji castingowej ABM Bartka Stasiny. Stasina dobrze znał Roberta Czechowskiego, z którym studiowałem wtedy na wydziale reżyserii PWST w Krakowie. Pamiętam, jak Robert podszedł do mnie i zapytał, czy chciałbym z nim „wziąć Legnicę”. Dla mnie to był jakiś kosmos. Jestem historykiem z wykształcenia, więc Legnica kojarzyła mi z bitwą z Mongołami. Drugie legnickie skojarzenie to były jakieś afery polityczno-przestępcze, o których akurat wtedy, w 1992 roku, rozpisywała się prasa. Z perspektywy Galicji – mieszkałem wtedy w Tarnowie, studiowałem w Krakowie – wydawało się, że to koniec świata, dalej są już tylko smoki…Pamiętam, jak pojechaliśmy trabantem Bartka Stasiny na ten koniec świata, by porozmawiać ze Zbyszkiem Kraską, który w międzyczasie zastąpił Łukasza Pijewskiego i podtrzymał złożoną nam propozycję. Wjeżdżamy trabantem do miasta, leje deszcz, straszna ulewa, i widzę jak pod ścianami kamienic przy Jaworzyńskiej przemyka chyłkiem drużyna żołnierzy sowieckich. Pierwsze skojarzenie było zabawne, wyglądali tak, jakby to nas się przestraszyli. Nim dotarliśmy pod teatr, przestało padać. Niebo się przejaśniło. Zobaczyłem budynki Starego Ratusza oraz Teatru i oniemiałem. Nie wierzyłem, że to miasto może mieć tak piękny teatr. Byłem zachwycony Legnicą.

Architekturą?

- Tak. I takim… pęknięciem miasta. Jak już objąłem teatr, chodziliśmy dużo z Małgosią Bulandą po Legnicy. Ta przestrzeń popękana, pomieszana – wtedy jeszcze wyraźnie postsowiecka z jednej strony, a wciąż secesyjna, klasycystyczna, renesansowa z drugiej – zrobiła na nas ogromne wrażenie. Weszliśmy do otwartego Kościoła Mariackiego i natychmiast pojawił się pomysł na „Pasję”. Zaczęliśmy robić spektakle w tych urzekających miejscach. W latach 90-tych wyjście na zewnątrz z teatrem było dużo łatwiejsze niż dzisiaj, nie tylko dlatego, że teraz inna jest polityka magistratu, ale także dlatego, że przez 25 lat poznikały pustostany, przejęli je deweloperzy. Zadziałał kapitalizm. Legnica połowy lat 90-tych jeszcze była mocno peerelowska. Jak w 1998 roku graliśmy „Koriolana” w koszarach grenadierów pruskich – tam gdzie jest teraz PWSZ – to byliśmy pierwszą polską grupą, która je zdobyła. Przed nami błąkały się tam tylko psy i, ewentualnie, pijani polscy portierzy.

Można powiedzieć, że ta Legnica to była miłość od pierwszego wejrzenia?

- Tak. Ale nie Legnica cukierkowa, plastikowa, wypacykowana. Nasi goście najczęściej chodzą kilkaset metrów od Rynku do Galerii Piastów i wzdychają, jak to miasto wypiękniało. Ja mówię: „ Dobra, ale chodźcie pięć metrów dalej, na Fabryczną, na Nowy Świat, na Kartuską, na Zakaczawie, to zobaczycie inne miasto. Zobaczycie Legnicę taką, jaką kiedyś ją zobaczyłem”. Fantastyczne jest to wewnętrzne pęknięcie Legnicy. Z jednej strony jest piękna jak Lollobrygida, a z drugiej brzydka jak noc.

Wydawało mi się zawsze, że trwanie na dyrektorskim stołku wymaga dyplomacji i gimnastycznych talentów. Pan ani jednego, ani drugiego nie posiada. Ma Pan za to zasady, wali prawdę prosto z mostu, nie unika konfliktów, angażuje się w publiczne debaty, ostentacyjnie uprawia politykę i krytykuje władze. Czy artystyczny sukces, jaki odniósł Teatr Modrzejewskiej pod Pana przywództwem, gwarantuje Jackowi Głombowi nieusuwalność?

- Nie mam takiej gwarancji. Jak ktoś będzie chciał, to mnie usunie. Szczególnie łatwe jest to dzisiaj, gdy władza demonstruje, że może ignorować nawet wyroki sądów. Czasy stały się wyjątkowo nieprzewidywalne, ale przecież nie zawsze tak było. Co sprawiło, że 25 czy 27 lat jestem w tym miejscu, w tym mieście? Myślę, że przede wszystkim był to mój konsekwentny wybór: chęć działania. Mnie na tym miejscu, na tym mieście, na tym świecie po prostu mocno zależało i zależy. Nie lekceważyłbym też faktu, że istnieją oświeceni urzędnicy. W urzędach nie pracują przecież sami politrucy. Oni mają świadomość, że legnicki teatr jest pewną wartością uniwersalną: regionalną ogólnopolską, europejską. Ich wsparcie było szczególnie cenne w pierwszym okresie naszej działalności, bo teraz, gdy stoi za nami jakiś dorobek, dużo sukcesów, prościej o zaufanie. Bardzo cenię pomoc, której w swoim czasie udzielili mi przywołany przez Pana wojewoda Ryszard Maraszek i Zbyszek Kraska, ówczesny dyrektor wydziału kultury urzędu wojewódzkiego. Cieszę się, że kiedy następny wojewoda, Wiesław Sagan próbował mnie dwukrotnie zwolnić, miałem po swojej stronie Zbigniewa Rybkę, wtedy dyrektora wydziału kultury, i panią minister kultury, Joannę Wnuk-Nazarową, która dwukrotnie na prośby Sagana odpowiedziała negatywnie. Oświeconym urzędnikiem był niewątpliwie Krzysiek Kostrzanowski – wielki i trochę zapomniany legniczanin, niegdyś kurator oświaty, potem pełnomocnik do spraw kultury prezydenta Legnicy i dyrektor wydziału kultury urzędu miasta. Nasz teatr mógł liczyć na marszałków dolnośląskich. Kiedyś byli to Andrzej Pawluszek, Piotr Borys i Tadeusz Samborski, a dzisiaj Cezary Przybylski, więc bardzo różni ludzie, z różnych politycznych światów. Łączy ich jedno: wszyscy świadomie i sensownie wspierali to, co robimy w Legnicy.

Mimo rozpolitykowania Jacka Głomba.

- Chcę w tym miejscu jedno wyraźnie podkreślić. Dla mnie to rzecz oczywista, że jeśli robimy teatr sprofilowany, społeczno-polityczny, to musi on zabierać głos w sprawach ważnych dla tego kraju, dla tego świata, dla tego regionu i dla tego miasta. Natomiast nigdy nie myślałem o teatrze jako o pasie do transmisji swoich poglądów. Bardzo wyraźnie oddzielam to, co robię w teatrze, od zaangażowania poza nim. Fundacja „Naprawiacze Świata” i Komitet Obrony Demokracji są tego dowodem. Ludzie, którzy w środę przyszli na pikietę KOD-u „Solidarni z Białymstokiem”, zobaczyli mnie w innej roli niż rola dyrektora teatru. Ja w teatrze nie pytam ludzi o poglądy. Nie chcę wiedzieć, na kogo głosują. Nie prowadzę kampanii politycznych. Temu, co robię jako dyrektor, patronuje wielka odpowiedzialność za nasz świat, za osiemdziesięciu ludzi, którzy tu pracują, za ten wybitny zespół, który gra w Modrzejewskiej.

Myślę o legnickim teatrze jako o specyficznym miejscu. W Polsce sfera wolności podlega procesom ograniczania, dialog próbuje się zastąpić narzuconym z góry dyskursem, ale w Teatrze Modrzejewskiej wciąż rozmawia się o trudnych sprawach. Wciąż można się tu pokłócić na przykład o Żydów, kibiców piłkarskich, księży albo Żołnierzy Wyklętych.

- To jest właśnie taki teatr. Od „Ballady o Zakaczawiu” (a może jeszcze wcześniej, od „Złego”) za punkt honoru postawiliśmy sobie mówienie o rzeczywistości, która jest za oknem. Tę rzeczywistość można opatrzyć różnym komentarzem – współczesnym, Szekspira, Nowaczyńskiego… Jesteśmy jedynym teatrem w mieście, co narzuca nam odpowiedzialność za różnorodność myślenia. ”Odpowiedzialność” to słowo, które ostatnio mi najmocniej towarzyszy.

Podobno pies upodabnia się do właściciela. Przepraszam drużynę Głomba za to porównanie, ale ciekawi mnie, jak to jest w przypadku teatru. Czy teatr też upodabnia się do swego dyrektora? I gdyby w Panu nie było tego żaru – politycznego, społecznego – to czy dałoby się go wykrzesać z tych ludzi?

- To nie do końca pytanie do mnie. Na pewno mam poczucie, że nie rządzę zespołem, który jest pozbawiony osobowości, indywidualności. Wręcz przeciwnie. Jestem liderem grupy twórców pełnych dynamiki, pomysłów, kreacji, pragnień, swoich światów, itd…

To Pan sobie dobrał taki zespół.

- Tak. To prawda. Ale też wypadkowa czegoś, co jest bardziej po stronie intuicji niż planu. Przecież nie było tak, że w 1994 roku usiadłem w gabinecie z rozrysowaną koncepcją : teraz przyjdzie Kasia Dworak, a potem Gabrysia Fabian… Nie znałem tych ludzi. To, co stworzyliśmy razem, jest wypadkową szeregu decyzji. Jedno na czym mi zawsze zależało, to robić teatr porządny.

Więc jaki?

- Ostatnio przy okazji porządków wpadłem na nasze stare programowe teksty. Pisaliśmy je z Robertem Czechowskim w momencie objęcia kierownictwa artystycznego CS-TD. „Teatr porządny” to wyrażenie, które się w nich pojawia. Porządny, czyli porządnie wyreżyserowany, porządnie oprawiany scenografią, porządzenie oświetlony… Jestem w tym dziewiętnastowieczny: pilnuję etosu pracy. Strasznie mi zależy, żeby nie na przykład remont, ale premiera była najważniejsza w teatrze; żeby było to święto całego zespołu, także administracji i innych działów teatru. Mam takie przeczucie graniczące z pewnością, że jak komuś na czymś sakramencko zależy; jak coś bardzo kocha i w coś bardzo wierzy, to potem świat mu to oddaje. I tak jest w przypadku legnickiej Modrzejewskiej. Pamiętajmy, że teatr to rzecz zbiorowa, drużynowa. Że – obok lidera – bardzo ważna jest obecność innych „kreatorów” : Gosi Bulandy, która jest czymś więcej niż tylko scenografem teatru, na początku naszej historii Krzyśka Kopki , teraz Roberta Urbańskiego i Kaśki Knychalskiej, aktorów: tych co byli na czele z Przemkiem Bluszczem i Januszem Chabiorem i tych co obecnie tworzą zespół. Udało się naszą pasją zarazić innych ludzi. Myślę też, że nasz teatr jest takim offem w ramach instytucji. Bo ja zaczynałem uczyć się fachu w teatrze studenckim, w Ośrodku Teatru „Warsztatowa” w Tarnowie w latach 80-tych. Moimi mistrzami są Leszek Raczak i Zdzisław Hejduk, czyli twórcy alternatywni

Potrafiłby Pan wyjechać z Legnicy, zostawić Teatr Modrzejewskiej? Były takie propozycje?

- Były i są. Akurat wszedłem w świetny wiek: mam 55 lat, więc jeszcze nie umieram, już dużo umiem, mam dorobek… W 2007 roku już niemal miałem podpisany kontrakt z Teatrem Wybrzeże w Gdańsku. Gdy czasem jestem bardzo zły na Legnicę, to przychodzi mi do głowy, że mógłbym być w tym momencie nad morzem. Ale z drugiej strony gdyby mnie tu nie było, pewnie nie powstałyby „III Furie”, „Wyzwolenia”. „Car Samozwaniec’ i wiele innych spektakli. Więc może odszedłbym do lepszego, w sensie budżetowym, większego teatru. Ale miałbym wówczas poczucie zdrady wobec świata, w którym jestem. W Legnicy mam wciąż dużo niedokończonych spraw, związanych chociażby z taka, a nie inną polityką magistratu. Dopóki ich nie zamknę, albo przynajmniej dopóki nie będę miał świadomości, że zrobiłem co można, nie poddam się.

Jest Pan zatem zakładnikiem swojej publiczności?

- Słowo „zakładnik” zakłada bezradność. A moja postawa wynika z odpowiedzialności – po pierwsze za firmę. Teraz odejście z funkcji automatycznie rodzi niebezpieczeństwo, że jakaś polityczny układ zechce wprowadzić w to miejsce kogoś swojego. Jak ktoś będzie chciał powiedzieć, że już koniec Jacka Głomba w teatrze w Legnicy, to zawsze będzie mógł tak zrobić. Ja sam nie zamierzam się stąd wyprowadzać ani zmieniać swojego otoczenia. Mamy z Małgosią piękny dom w Brenniku koło Złotoryi. Jesteśmy wpisani w ten świat. Kochamy go.

Lubi Pan powtarzać po niemieckich rajcach to poruszające zdanie, że teatr jest mieszkańcom do życia niezbędnie potrzebny. Dostrzega Pan we współczesnych mieszkańcach Legnicy potwierdzenie tej opinii?

- Teatr nigdy nie był, nie jest i nie będzie sztuką masową. Dlatego to, że na koncert disco polo na legnickim lotnisku przychodzi więcej ludzi niż do teatru, nie budzi we mnie rozgoryczenia, choć czasem szlag mnie trafia, gdy słucham, jak telewizja publiczna promuje tego rodzaju muzykę. Nasz teatr ma naprawdę  wyjątkową publiczność. Wyjątkową także ze względu na pokorę wobec świata, bo to nie jest publiczność od Diora ani tzw. branża. To jest publiczność ludowa, bo zawiera cały przekrój legnickiego społeczeństwa, od profesora historii po gospodynię domową. I to jest piękne. Jak przyszliśmy tu wiele lat temu – w teatrze nie było widowni. Nie mogło jej być, bo nie było też teatru – został przecież oficjalnie zlikwidowany. Z naszą widownią przeszliśmy długą drogę przez halę na Jagiellońskiej, Kościół Mariacki, Zamek Piastowski, kino Kolejarz, wszystkie te miejsca, w których graliśmy dla legniczan. Ta widownia razem z nami przewędrowała przez całą Legnicę i – dzisiaj mogę to powiedzieć z radością – wróciła do teatru. W tym naszym przymierzu z widownią niewątpliwie pomaga obecność w naszej drużynie osoby wyjątkowej, jaką jest Mariola Hotiuk, szefowa naszej promocji, od wielu lat związana z teatrem. Teraz klasyczna teatralna scena jest dla nas – też z powodów trudności ze znalezieniem innych przestrzeni – miejscem bardzo ważnym. Wiem, jak bezcenną rzecz stworzyliśmy. I nasza drużyna, i odwaga tego teatru, i chęć poruszania ważnych spraw, daje odpowiedzi takie, jak choćby przy spektaklu „J_D_ _ _ _E. Zapominanie”. Jestem przekonany, że Paweł Passini nie znalazłby żadnego miejsca na świecie, w którym mógłby ten spektakl zrobić w taki sposób i z takim zespołem. To jest wielka wartość. To trzeba pielęgnować. Niech nikomu nie przyjdzie do głowy to rozwalać. Jak pokazał przykład Teatru Polskiego we Wrocławiu wystarczy sezon, żeby rozwalić teatr – buduje się go latami.

Czy to była zaplanowana strategia: wyjść na zewnątrz i wywabić z domów tych, którzy później zapełnią Scenę Gadzickiego?

- Jak nie chciała przyjść góra do Mahometa, to poszedł Mahomet do góry. Mieliśmy poczucie, że nasi potencjalni widzowie „boją się” teatru, tej „świątyni”: jak się ubrać, jak zachować etc. Pewnie takie poczucie było w nas wtedy, choć po 25 latach łatwo dorobić ideologię do każdego ruchu. Potem niestety traciliśmy te miejsca, na czele ze Sceną na Piekarach, co odczuwam jako szczególnie bolesny cios, bo odkąd teatr wycofał się z tego obiektu stoi on pusty, nic się tam nie dzieje.

Czy jest jakieś marzenie dotyczące teatru w Legnicy, którego Pan do tej pory nie zrealizował?

- Rewitalizacja naszego budynku na Nowym Świecie. To jest dla mnie punkt honoru. Walczę o to kilkanaście lat, od premiery „Hamleta”. Niestety, moja determinacja nie wystarcza. Już „witaliśmy się z gąską”, ale niestety we wszystkich konkursach unijnych polegliśmy. Teraz wiercę w brzuchu kolejnej władzy, żeby coś z tym zrobić. Potrzebne są środki rzędu 15-20 milinów złotych , więc nie jest to suma „z Księżyca”. To jest moje najważniejsze marzenie na najbliższe lata.

(Piotr Kanikowski, "Jacek Głomb na 25-lecie: Jestem wpisany w ten świat", https://24legnica.pl, 4.08.2019)