- Pisanie to moja zabawa, czasem szarżuję i nie muszę się przejmować tym, co zrobi z tym reżyser. Jeśli zechce coś pociąć czy poprzestawiać, trudno. To z kolei jego zabawa – mówi legnicka aktorka, dramatopisarka i reżyserka Magdalena Drab w rozmowie z Łukaszem Drewniakiem i Justyną Jaworską, która odbyła się podczas XIV Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych R@Port w Gdyni.


Rozmawiamy tuż po projekcji „Słabych”, pani sztuki nagrodzonej dwa lata temu Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną, która w ekranizacji Arka Biedrzyckiego wygrała tegoroczny konkurs Teatroteki i która potwierdza, że kluczem do utworów Magdy Drab jest nieprzyjemność. Ta nieprzyjemność to może być dystans, ból, lekki wstręt, w każdym razie problem ze światem, który mają bohaterowie tych dramatów albo nawet sama autorka. Czy rzeczywiście?

- Coś w tym jest. Ja odczuwam oczywiście przyjemność z pisania, inaczej bym tego nie robiła, natomiast uważam, że sama afirmacja jest mało ciekawa. Zawsze rodzi się we mnie rodzaj niezgody na coś, podejrzliwość czy, niech będzie, nieprzyjemność właśnie.

Pisanie byłoby wówczas próbą nazwania tych uczuć czy raczej ich odsunięcia?

- Raczej formą badania, oswajania? Często coś intuicyjnie wydaje mi się interesujące, a potem wkładam pracę w to, by swoje intuicje zrozumieć i oswoić. Dużo też czytam przy okazji. Do „Słabych” czytałam akurat mniej, bo to była swobodna podróż emocjonalna…

… i usłyszana przede wszystkim!

- Tak, usłyszana, podsłuchana. Ale zazwyczaj sięgam po książki, najchętniej po literaturę faktu.

I poddaje pani później tekst obróbce jak partyturę, czy ważniejsze są jednak sensy, znaczenia?

- Mam potrzebę, by coś trwało akurat tyle, ile ma trwać, by było jakoś muzyczne, chociaż nie ustawiam sobie do pisania metronomu, nie organizuję też „mikroczytań” (śmiech). Wiadomo, że kwestia musi się mieścić w możliwości wypowiedzi. Z drugiej strony – pisanie to moja zabawa, czasem szarżuję i nie muszę się przejmować tym, co zrobi z tym reżyser. Jeśli zechce coś pociąć czy poprzestawiać, trudno. To z kolei jego zabawa.

A co się dzieje, kiedy reżyseruje pani własne sztuki? Też je sobie pani „wywraca”?

- Różnie to wygląda, praca nad „Curko moja ogłoś to” zaczęła się od koncepcji reżyserskiej, do której dopisałam tekst, z kolei „Dzielnych chłopców” reżyserowałam dobrych kilka lat po ich napisaniu, więc zdążyłam nabrać do nich dystansu. Sporo podczas prób zmieniłam.

Dodajmy, że pisanie „Dzielnych chłopców” poprzedziły badania terenowe wśród kibiców! Wychodzi pani od wyboru środowiska, scenerii, czy raczej idzie pani za bohaterem?

- Znowu, bardzo różnie. W przypadku „Słabych” pierwsza była bohaterka, a na przykład w „Filmie odcinkowym z ludźmi w tle” najpierw wymyśliłam sytuację: obóz czy raczej klatkę, na której ścianie wyświetla się więźniom serial wojenny. Zbudowałam taki sześcian i zamknęłam w nim postaci.

Dopytuję, od jakich kategorii czy obrazów pani zaczyna, bo w tych sztukach jest rodzaj migotania: raz zgadza się psychologia i zgadza się sytuacja, a za chwilę jesteśmy wewnątrz koszmaru, wszystko się „przestraja”…

- Zaczynam bałaganiarsko: od impresji, od zabaw wokół tematu. Gromadzę górę śmieci i potem się przez nie przegrzebuję… Potem zostają mi te odpady (śmiech).

Znamy dramatopisarzy, którzy takich odpadów lepiliby kolejne dramaty i ćwiczyliby swój styl czy „charakter pisma”, tymczasem każdy pani tekst jest inny: za każdym razem to wejście w nowy język, w nowy świat. To rzadko spotykane!

- Cieszę się, jeśli tak jest. Rzeczywiście, za każdym razem stawiam sobie nowe wyzwanie i irytuję się, jeśli coś, co piszę, okazuje się choć trochę podobne to tego, co już wymyśliłam. Ostatnio pracuję nad „Szczurołapem” i moje pomysły wydawały mi się bardzo świeże, dopóki się nie zorientowałam, że wykorzystałam je już w „Słowie na G”. Znowu baśniowy schemat, znowu zaginięcie dziewczyny… teraz próbuję się z tego jakoś wykaraskać. A wracając do odpadków, to przy okazji pisania „Wyzwoleń” zostało mi tyle stron na brudno, że już myślałam o tytule „Śmieci z Polski” (śmiech). Na szczęście miałam awarię komputera, co rozwiązało problem.

„Śmieci z Polski”… To przejdźmy może do „Historii zapominania”, którą drukujemy w tym numerze. Jej bohaterka, Polska, to staruszka z demencją, która przez minione stulecie została strasznie przeczołgana przez wypadki dziejowe. Śmiały pomysł jak na utwór rocznicowy!

- Pomysł wziął się ze spotkania z paniami ze Ścinawy, które prowadzą tam dom dla osób cierpiących na Alzheimera i inne choroby otępienne. Na spotkaniu był również pewien Hiszpan, który prowadził w ich ośrodku warsztaty teatralne. Opowiadał, że chorzy na Alzheimera w Polsce inaczej przeżywają swoje zapominanie i za innymi rzeczami tęsknią niż pacjenci w Hiszpanii. Ci polscy chorzy w ogóle nie chcą pamiętać. Hiszpanie żałuję spotkań z przyjaciółmi, wieczornych wyjść na wino, a u nas starsi ludzie boją się przede wszystkim, że stracą mieszkanie, a o przeszłości nie mają ochoty rozmawiać. Bo albo stali w kolejkach, albo była wojna… Nie mają radości z tej pamięci.

W ostatnich dramatach interesują panią kwestie społeczne czy narodowe – definicje polskości, pytania o historię czy wspólnotę. To reakcja na to, co się dookoła dzieje?

Raczej wynik okoliczności. Pierwszą pisałam „Historię zapominania” i trochę się bałam – wszędzie trąbiono o obchodach rocznicowych, a ja nie wiedziałam, jak podejść do tematu. Nie byłam pewna, czy w ogóle potrafię napisać coś o Polsce, szukałam pomysłu. A potem Piotr Cieplak zaproponował mi „Wyzwolenia” jako rozmowę z Wyspiańskim i znowu się przestraszyłam, bo o Polsce właśnie skończyłam pisać i nie byłam pewna, czy mam jeszcze o tym kraju coś do powiedzenia (śmiech). Gdyby nie te wyzwania, nigdy bym sama z siebie nie podeszła do tego tematu, ale to były ciekawe doświadczenia i bardzo mnie zmieniły.

W którą stronę?

- Zaczęłam się trochę nudzić bardzo osobistymi historiami. Przy ogólniejszych tematach poszerza się kontekst, przybywa warstw. Sprawy nabierają ciężaru. Zaczęłam od błahych historyjek, a dziś na przykład opowieść o dwójce starszych ludzi i kocie, który popełnił samobójstwo, nie byłaby dla mnie interesująca.

A może odejście od tych jednostkowych opowieści to także przełamywanie mizantropii? W „Słabych” widoczny jest jeszcze wstręt do ciała, lęk przed ludźmi, wyobcowanie…

- Nie wiem, czy powiedziałabym, że nie lubię ludzi. Raczej wiele rzeczy mnie złości – porzekadła ludowe, myślowe gotowce…

Miałkość, głupota? Uleganie moralnym schematom?

- To ma wiele wspólnego z moralnością, ale nie staram się moralizować, wręcz odwrotnie. Gdy widzę, że ludzie zaczynają się z czymś dobrze czuć, budzi się we mnie pokusa, by to popsuć. Wbić w to palec, żeby pękło. Przebijanie baloników samozadowolenia ma chyba sporo wspólnego z tym szukaniem nieprzyjemności, od którego zaczęliśmy.

A jak to wszystko godzi pani z pracą aktorki?

- Oddzielam te funkcje. Staram się tworzyć postacie na tyle złożone, żebym sama chciała dostać je do grania – żeby coś ze sobą niosły, miały jakiś przebieg. Ale na przykład w dość zawiłej pracy przy „Wyzwoleniach” miałam poczucie, że od początku lipca do końca grudnia jestem dramaturgiem, a potem wyjdę na scenę i zobaczymy. Lepiej tego nie łączyć.

Dobrze, ale monodram „Curko moja ogłoś to” musiał powstawać niejako do lustra, przecież pracowała pani na samej sobie.

- Tu starałam się myśleć reżysersko, a kiedy potrzebowałam zewnętrznego oka, prosiłam o pomoc mojego męża Alberta Pyśka, który jest moim pierwszym krytykiem, i on to ostatecznie domknął. Musiałam to w miarę precyzyjnie wymyślić, samej sobie ograniczyć środki, żebym wiedziała w jakiej estetyce się poruszam.

Obydwoje z Albertem Pyśkiem gracie etatowo w Legnicy. Co wam daje to miejsce?

- Zaczęłam tam pracę zaraz po szkole, lubię ten teatr. Pewnie, że czasami mam go dość, ale na razie, kiedy myślę o etacie, to właśnie tam. Cenię moich kolegów i uważam, że to wymagający zespół – praca przy „Dzielnych chłopcach”  to była niezła nauka warsztatu, poza tym tamtejsi aktorzy łatwo nie odpuszczają, muszą naprawdę wiedzieć, kogo grają i w jakiej sprawie. Nie poszalejesz sobie, bo oni drążą (śmiech). Chociaż oczywiście dużo rzeczy robię też poza Legnicą i czasem rodzi to pewne trudności organizacyjne. Z drugiej strony w ostatnim sezonie robiłam tam dużo ciekawych i rozwijających rzeczy.

Głos z sali: Jak akurat bardzo doceniam, że zachowuje pani ciągłość pracy aktorskiej w Legnicy, bo nie mam zbyt wielu osób, które piszą, a jednocześnie czerpią z praktyki bycia na scenie. Dla dramatopisarki to bezcenne.

- Też tak myślę i byłoby mi ciężko, gdybym miała nie wykonywać tego mojego – pierwszego bądź co bądź i wyuczonego zawodu. Czy to w Legnicy, czy gdzie indziej. Ale dodatkowo świadomość, że mam dokąd wracać, że jest ta ciągłość, o której pani mówi, to duża przyjemność.

Więc jednak nie rozmawiamy o samych nieprzyjemnościach. Dziękujemy!

(Łukasz Drewniak, Justyna Jaworska, „Nieprzyjemność. Rozmowa z Magdaleną Drab”, Dialog nr 6/2019)


Od redaktora @KT: W czerwcowym numerze miesięcznika Dialog poświęconego dramaturgii współczesnej znajdziecie sztukę Magdaleny Drab "Historia zapominania" napisaną na setną rocznicę niepodległości Polski. Jesienią ub. roku właśnie ta sztuka zdobyła jedno z trzech równorzędnych wyróżnień (10 tys. zł) w Ogólnopolskim Konkursie na Nową Polską Sztukę Teatralną "Niepodlegli" zorganizowanym przez Teatr Polski w Warszawie.