Zbudowana na scenie widownia legnickiego teatru wypełniona była do ostatniego miejsca. 120 osób w ogromnym skupieniu, od czasu do czasu przerywanym nieśmiałym śmiechem, wsłuchiwało się w niedzielny wieczór (6 stycznia) w „Podróże przez sny. I powroty”, zrealizowane dwa lata temu przedstawienie poznańskiej Fundacji Orbis Tertius, które było koncertem tria Targanescu przeplatanym intymnymi, autobiograficznymi opowieściami Lecha Raczaka z literacko przetworzonej krainy jego snów. Całość zwieńczyły gromkie brawa i muzyka na bis.


Czy to, co oglądałem, ale przede wszystkim, w co się wsłuchiwałem było teatrem? Muzyczno-słownym spektaklem na pewno, ale teatrem tylko w tej mierze, w jakiej Świat jest teatrem, aktorami ludzie, którzy kolejno wchodzą i znikają (Szekspir, „Jak wam się podoba”). Ostatecznie występujący na scenie muzycy byli naprawdę muzykami, a Lech Raczak tyleż aktorem tego performansu, co sobą, jednym z ostatnich romantyków polskiego teatru.

Charyzmatyczny współzałożyciel legendarnego Teatru Ósmego Dnia, przez ćwierć wieku dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Malta w Poznaniu, autor i reżyser tego wyjątkowego spektaklu, zabrał nas w surrealistyczną podróż po krainie swoich snów, które – jak zapewniał – przez wiele lat zapisywał na gorąco, by nie uleciały z pamięci. Mam jednak wrażenie graniczące z pewnością, że w dużej mierze był to zabieg formalny, a opowiadane sny były jedynie pretekstem do autoironicznej, nie pozbawionej zdystansowanego humoru, za to mocno literacko przetworzonej podróży po własnej biografii w klimacie, który w kinie był domeną wczesnych filmów Ingmara Bergmana.

Ów reżyserski zabieg pozwalał na wiele. Od wzruszającego obrazu spotkania z nieżyjącym ojcem, po dozę czarnego humoru przynależną 73-letniemu artyście z ogromnym dorobkiem, a zatem z przeszłością i po przejściach. Na przykład na uczestnictwo we własnym pogrzebie z pozycji obserwatora zdarzenia, by z dżentelmeńską delikatnością intelektualisty wbić parę szpilek kilku poznańskim Ewom, które twórca spotkał na swojej artystycznej drodze. Uważny słuchacz obeznany choćby naskórkowo z powodami rozstania Raczaka z Teatrem Ósmego Dnia mógł to wychwycić z łatwością.

Było też o znaczeniu snów z perspektywy, którą wyznaczyli Jung, Freud, czy Fromm, ale widzianą przez człowieka teatru, który – jak to romantyk – wadzi się z Bogiem „za kiepski przepis na ten świat”, jak śpiewał onegdaj zespół Turbo. Z wyrozumiałością wobec dzieła Stwórcy, ale i bez zdziwienia, że „dorosłe dzieci mają żal”. Było zatem i o sięgających Nieba drabinach Jakubowych, jako dwukierunkowej autostradzie (ostatecznie tak postrzegali ją muzycy Led Zeppelin w genialnym hicie mojej młodości, czyli w „Stairway To Haven”), na której zbyt często przydarzają się korki, ale też o cywilizacyjnym znaczeniu snu-objawienia cieśli z Nazaretu (Wstań, weź Dziecię i Jego Matkę i uchodź do Egiptu), dzięki któremu rozpoczął nam się właśnie Anno Domini 2019.

Pełne ironicznej refleksji było porównanie piłkarskich aren do obozów koncentracyjnych (strażnicy, ogrodzenia, metalowe klatki, fosy itp.), a samej piłki nożnej do plemiennej walki dumnych kiboli. Najzabawniejsza była jednak wizja samego Nieba/Raju, którym dla Raczaka była – strzeżoną nie tyle przez świętego Piotra, ale za pomocą zamku z kodem dostępu i w tym przypadku zapewne prawdziwie wyśniona – największa europejska sala kawiarniana dla palących. Rzecz jasna w Poznaniu, co dla palącego namiętnie artysty było oczywistym powodem do dumy. Choćby tylko we śnie.

O gadaniu w tym nietypowym spektaklu można by długo. Nie mogło - w przypadku Raczaka to oczywista oczywistość - zabraknąć odniesienia do Mickiewicza, a w opisywanym kontekście do prologu III części „Dziadów” ("Zaszło słońce", wołają astronomy z wieży, Ale dlaczego zaszło, nikt nie odpowiada; Ciemności kryją ziemię i lud we śnie leży, Lecz dlaczego śpią ludzie, żaden z nich nie bada. Przebudzą się bez czucia, jak bez czucia spali…). Choć tu wkroczyło do akcji trio Targenescu (Arnold Dąbrowski, Katarzyna Klebba, Paweł Paluch) ze swoją potarganą – jak miedziana fryzura obłędnej skrzypaczki i nazwa tercetu – muzyką, w której fantastycznie pobrzmiawały przetworzenia i improwizacje folkowych motywów z całego świata. Bis, który po fali braw wykonali, był gestem wobec legnickiej publiczności, ale i dowodem wielkiego uznania twórcy spektaklu dla roli, którą poznańscy muzycy odegrali w jego stworzeniu. Brawa, brawa i jeszcze raz brawa.

Grzegorz Żurawiński