Odszukiwanie prawdy bardziej elementarnej niż prawda realistyczna w czymś tak kruchym, lokalnym i niepowtarzalnym mnie wzruszyło. Ta lokalność pociągnęła Głomba i skojarzyła mu się z Legnicą. Powstała zgrabna i spójna opowieść, choć tak diablo wystylizowana, z pięknymi rolami aktorskimi. Pisze Piotr Zaremba.


Przyznam się bez bicia: nie gustowałem w prozie Jerzego Pilcha. Opinie słyszałem o nim skrajnie odmienne. Od głosów uznających go za proroka po lekceważenie błyskotliwego, ale jednak grafomana.

Mój wzrok ześlizgiwał się z jego książek. Znałem go wobec tego głównie z adaptacji – teatralnych i filmowych. I miałem za mistrza dygresji, który rzadko przechodzi do sedna. Nie wiem, czym jest to „sedno”, ale wyczuwam je intuicyjnie. Pilch kojarzył mi się za to z powodziami słów. Na to gadulstwo nakładało się wykreowanie siebie charakterystycznymi kreskami: wódka, protestantyzm etc. Nie wymyślone to było, ale dla mnie jakoś nieautentyczne.

Do oglądania „Zabijania Władysława Gomułki” (tytuł spektaklu to „Zabijanie Gomułki” - @KT), przedstawienia Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy, transmitowanego ze sceny dla TVP Kultura, zasiadłem więc sceptyczny. Znam reputację Jacka Głomba, który podczas 25 lat dyrektorowania wtopił swą placówkę w społeczność tego niełatwego przecież miasta. Ale na przykład jego „Ballada o Zakaczawiu” mnie trochę odrzuciła – nie czuję wielkiej mięty do złodziejskiej subkultury. Dlaczego miałby mnie porwać Pilchem?

Początkowo piętrowe tyrady potwierdzały obawy. A potem… Ta bajka o 1963 roku według „Tysiąca spokojnych miast” Pilcha, w której nie wiadomo, co dzieje się naprawdę, a co jest fantazją, marzeniem, po prostu mnie wzięła. Może bardziej nawet od konceptu pokonywania słowami szaroburej gomułkowskiej rzeczywistości (specjalność Polaków) wciągnął poetycki portret ewangelickiej (choć z katolickimi wsadami) społeczności z Wisły. Nie wiem, czy będąc ludźmi księgi, nasi ewangelicy mówili takim językiem. A czy bohaterowie mistrza Giuseppe Tornatore prowadzą do końca realne dialogi? Arcymajster Swaczyna, zawiadowczyni Ujejska, Elżunia Baptystka, komendant milicji Jeremiasz, pastor Potraffke – czy istnieli naprawdę?

To odszukiwanie prawdy bardziej elementarnej niż prawda realistyczna w czymś tak kruchym, lokalnym i niepowtarzalnym mnie wzruszyło. Ta lokalność pociągnęła Głomba i skojarzyła mu się z Legnicą. Powstała zgrabna i spójna opowieść, choć tak diablo wystylizowana, z pięknymi rolami aktorskimi. Kiedy Zbigniew Waleryś przemawiał rytualnymi paradoksami Józefa Trąby, nasączonego spirytusem mędrca organizującego zamach na I sekretarza KC PZPR, uwierzyłem, że Pilch, z pomocą adaptatora Roberta Urbańskiego, stał się przynajmniej tu polskim Hanochem Levinem, też realistą mocno magicznym, korzystającym ze skarbnicy retoryki innej niezwykłej zbiorowości, izraelskiej.

Właściwie powinienem wymienić cały zespół. Bogdan Grzeszczak (naczelnik), Gabriela Fabian (naczelnikowa), Ewa Galusińska (anielica z Warszawy), Małgorzata Urbańska (zawiadowczyni), Robert Gulaczyk (Swaczyna), Paweł Palcat (komendant) czy Grzegorz Wojdon (pastor) swobodnie wędrują sobie od realizmu do poetyckiej groteski, a my nie chcemy się z nimi rozstać.

Nie wiem, czy to najlepszy zespół w Polsce, jak stwierdził aktor Waleryś w czasie spotkania z telewidzami po spektaklu. Wiem, że czuje się od nich dobrą atmosferę. Że opowiadają się za współtworzonym przez Głomba „kontrrewolucyjnym manifestem”, apelującym o równowagę w polskim teatrze, o zachowanie w nim daru podstawowego, opowiadania o ludziach. A wszystko to podała mi TVP Kultura. Jakub Moroz rozmawiając z Głombem i aktorami, odegrał rolę dyskretnego przewodnika.

(Piotr Zaremba, „ Mogę polubić Pilcha?”, https://wpolityce.pl, 13.10.2018)
 

  • Piotr Zaremba: publicysta, pisarz, komentator. Zastępca redaktora naczelnego tygodnika "Sieci". Autor i współautor wielu książek. Obecnie pracuje nad wielotomową historią Ameryki Północnej.